Ulubieńcy - blackmetalowy październik 2017
https://www.facebook.com/belzebubsofficial/ |
Często bywa tak, że danego ulubieńca używam przez bardzo długi czas - jak choćby mojego wspaniałego toniku z glukonolaktonem, do którego wracam już od kilku lat. Albo perfum. O tak, kto mnie troszkę podczytuje lub zerka na mój Instagram, ten wie, że od pewnego czasu mocno kręcą mnie perfumy niszowe i chętnie o nich piszę. Jestem stałą bywalczynią grupy Polska Pachnąca na FB i cyklicznie organizuję spotkania sekcji krakowskiej. Byłam zresztą ostatnio na takim w niedzielę i chyba te wrażenia, nowe miłości popchnęły mnie do napisania tego postu.
Piszę o perfumach
Tonik z glukonolaktonem - DIY
Na poprzednim spotkaniu naszej Grupy, jedna ze wspaniałych grupowiczek obdarowała mnie wcale nie taką mikroodlewką Laudano Nero. Wiecie co, ja mam kłopot z testowaniem zapachów w takich warunkach. Powącham, zapytam cóż to jest a później zapomnę się zakochać, zapomnę nazwę, zapomnę kto mi to polecał, a na to miejsce za chwilę psiuknę co innego. Rozgardiasz nie służy zapachom. Zdaje się, że Ma Ryjka właśnie doskonale to rozumie i gdy tylko wyczuła, że ja z tej samej rodziny zapachowej, podsunęła mi kilka odlewek swoich cudownych perfum. I tak poznałam kadzidlaki, w tym właśnie Laudano Nero Tiziany Terenzi, który noszę ostatnio dość często. Udało mi się bowiem dorwać na Wizażu 20 ml tego złotego płynu z rozbiórki flakonu. Plan jest taki, że zużyję tę ilość w ciągu zimy a na wiosnę sprzedam nerkę i zrobię sobie prezent urodzinowy w postaci pełnej flaszuni.
Laudano Nero na Fragrantica.pl
Poprzednie spotkanie grupy Polska Pachnąca w Krakowie
Laudano Nero na Fragrantica.pl
Poprzednie spotkanie grupy Polska Pachnąca w Krakowie
Co ten Laudano Nero? Cóż. Koniak czy inne whisky w otwarciu, dalej popioły, drewno, żywice, kadzidło. Mocno, otulająco, zero słodyczy. Trwa i trwa, wżarł się już w mój szalik tak bardzo, że nie ma sensu psikać się innymi perfumami gdy chcę go nałożyć. Na skórze wytrzymuje lekko od rana do wieczora. Zapach jest wyraźnie dymny, kadzidlany, ale jednocześnie bardzo klarowny, przejrzysty, świetlisty. Agar jest, ale baaaardzo subtelny, skromny, w kąciku. Zero wielbłąda.
A z nowości, które poznałam w niedzielę, moją uwagę zwrócił Coeur De Noir od BeauFort London. I to również gest wspaniałej Ma Ryjki, dzięki której mam odlewkę i mogę w spokoju, względnej ciszy i bez pierdyliona rozpraszaczy pobyć sobie z tym zapachem, poczytać o nim, obserwować jak się zmienia. I z tego chyba też będzie polowanko na rozbiórkę, bo na głos chęci kupna flakonu nie wypowiem.
Twórcą marki BeauFort jest Leo Crabtree - muzyk i pisarz pochądzący z rodziny żeglarzy, artystów, psychologów... Szerzej znany jako perkusista The Prodigy. Przyznaję, że fakt ten byłby pewnie powodem, dla którego zapach odłożyłabym do testów na "kiedy indziej" i byłoby to wielką moją stratą. Na szczęście, na spotkaniu dostałam jedynie odlewkę od Ma Ryjki z płonącym wzrokiem, bez żadnych dodatkowych informacji. Poza jedną: nikt go na spotkaniu nie polubił, bo śmierdziel popielisty, wyłazi palony węgiel i coś tam jeszcze. U mnie na skórze rozwinął się szalenie subtelnie, elegancko - tak, te wszystkie nuty tytoniu, skóry, cedru, atramentu! Wręcz, po dłuższym już czasie, zaczął brzmieć prawie słodkawo, bardzo pięknie grając z nutami drzewnymi nie tak głębokimi i żywicznymi jak w Laudano Nero, ale właśnie delikatnymi jak papier. Czy atrament czuć? Tak, przez chwilę czuć i ładnie to gra z całą resztą. Zapach jest ciemny, mroczny, popielisty i nienachalny. Tytoń z wanilią mogą nieść skojarzenie z Nashwah, ale to zupełnie inny kierunek. Nashwah jest głośny, słodki, rubaszny i fajowy, a Coeur De Noir jest tym blackmetalowym kolegą, który stoi z boku i gdy czasem coś powie, okazuje się, że podsumował wszystko i wszystkich jednym słowem. Zajebisty zapach.
A skoro przy kadzidlakach i perfumach w ogóle, może dotarły już i do Was te prądy internetowe, nakazujące iść do Hebe po "tanią niszę" w postaci Oliban polskiej marki Nou? Grupa PP oczywiście się ponakręcała strasznie na ten zapach, mnie też to nie ominęło i któregoś dnia poszłam po sól do Krokusa. Wróciłam, rzecz jasna, z Oliban od Nou, bo przecież tam Rossmann jest. Perfumy nie są drogie, niektórzy Grupowicze zdobywali je w promocyjnej cenie ok. 30 PLN, ale nawet i za tę kwotę - moim zdaniem - nie warto. Zwłaszcza, jeśli z kadzidlakami się zaczyna - te perfumy mogą zepsuć obraz, ponieważ pachną jak popłuczyny. Zalałam nimi ziarna kardamonu, maceruje się to-to właśnie w słoiku i za kilka tygodni zobaczę czy i co z tego wyszło. Kardamon lubię, Oliban może być niezłą bazą, zobaczymy.
Wspomniałam o blackmetalowym koledze? :D Czekacie na moje rekomendacje muzyczne, prawda? <3 Wieem, wiem. Ale jeszcze sekunda. Ostatnio kompletnie rozbroił mnie pewien rysownik, którego wydłubałam na Facebooku: Belzebubs Official
To jego dzieło widzicie na pierwszym zdjęciu w tym poście. Absolutnie urocze, sarkastyczne, ironiczne scenki z życia blackmetalowej rodzinki. Najbardziej rozpieprzyło mnie to:
A z nowości, które poznałam w niedzielę, moją uwagę zwrócił Coeur De Noir od BeauFort London. I to również gest wspaniałej Ma Ryjki, dzięki której mam odlewkę i mogę w spokoju, względnej ciszy i bez pierdyliona rozpraszaczy pobyć sobie z tym zapachem, poczytać o nim, obserwować jak się zmienia. I z tego chyba też będzie polowanko na rozbiórkę, bo na głos chęci kupna flakonu nie wypowiem.
Twórcą marki BeauFort jest Leo Crabtree - muzyk i pisarz pochądzący z rodziny żeglarzy, artystów, psychologów... Szerzej znany jako perkusista The Prodigy. Przyznaję, że fakt ten byłby pewnie powodem, dla którego zapach odłożyłabym do testów na "kiedy indziej" i byłoby to wielką moją stratą. Na szczęście, na spotkaniu dostałam jedynie odlewkę od Ma Ryjki z płonącym wzrokiem, bez żadnych dodatkowych informacji. Poza jedną: nikt go na spotkaniu nie polubił, bo śmierdziel popielisty, wyłazi palony węgiel i coś tam jeszcze. U mnie na skórze rozwinął się szalenie subtelnie, elegancko - tak, te wszystkie nuty tytoniu, skóry, cedru, atramentu! Wręcz, po dłuższym już czasie, zaczął brzmieć prawie słodkawo, bardzo pięknie grając z nutami drzewnymi nie tak głębokimi i żywicznymi jak w Laudano Nero, ale właśnie delikatnymi jak papier. Czy atrament czuć? Tak, przez chwilę czuć i ładnie to gra z całą resztą. Zapach jest ciemny, mroczny, popielisty i nienachalny. Tytoń z wanilią mogą nieść skojarzenie z Nashwah, ale to zupełnie inny kierunek. Nashwah jest głośny, słodki, rubaszny i fajowy, a Coeur De Noir jest tym blackmetalowym kolegą, który stoi z boku i gdy czasem coś powie, okazuje się, że podsumował wszystko i wszystkich jednym słowem. Zajebisty zapach.
A skoro przy kadzidlakach i perfumach w ogóle, może dotarły już i do Was te prądy internetowe, nakazujące iść do Hebe po "tanią niszę" w postaci Oliban polskiej marki Nou? Grupa PP oczywiście się ponakręcała strasznie na ten zapach, mnie też to nie ominęło i któregoś dnia poszłam po sól do Krokusa. Wróciłam, rzecz jasna, z Oliban od Nou, bo przecież tam Rossmann jest. Perfumy nie są drogie, niektórzy Grupowicze zdobywali je w promocyjnej cenie ok. 30 PLN, ale nawet i za tę kwotę - moim zdaniem - nie warto. Zwłaszcza, jeśli z kadzidlakami się zaczyna - te perfumy mogą zepsuć obraz, ponieważ pachną jak popłuczyny. Zalałam nimi ziarna kardamonu, maceruje się to-to właśnie w słoiku i za kilka tygodni zobaczę czy i co z tego wyszło. Kardamon lubię, Oliban może być niezłą bazą, zobaczymy.
Wspomniałam o blackmetalowym koledze? :D Czekacie na moje rekomendacje muzyczne, prawda? <3 Wieem, wiem. Ale jeszcze sekunda. Ostatnio kompletnie rozbroił mnie pewien rysownik, którego wydłubałam na Facebooku: Belzebubs Official
To jego dzieło widzicie na pierwszym zdjęciu w tym poście. Absolutnie urocze, sarkastyczne, ironiczne scenki z życia blackmetalowej rodzinki. Najbardziej rozpieprzyło mnie to:
Kliknijcie po ciąg dalszy historii. Piękne, prawda? Koleś ma tego więcej i powiedziałabym, że rozświetla mi te ponure wieczory, gdyby nie był to oksymoron w kontekście tego całego mhroku.
Nadal też polecam niezwykle celny blog Kryzys Wieku. Też bardzo w moim klimacie :)
http://kryzyswieku.blogspot.com |
Nieuchronnie zbliżamy się do kącika muzycznego. Nowych oraz nieogarniętych uprzedzam, że tak jak i perfum używam niszowych, tak i moja ulubiona muzyka jest mocno... no, niszowa. Bardzo ciężkostrawna, trudna, brzydka i nie do tańczenia. Zostaliście uprzedzeni.
Ja bardzo lubię ludzi, uwielbiam się spotykać i odkrywać, że ktoś ma identyczne poczucie humoru i łapie te wszystkie moje trollowe zagrywki, a nawet zaczyna podążać (tak, Patrznalas, o Tobie to jest <3). Lubię spędzać razem czas i daję wtedy z siebie dużo - zaangażowania, uśmiechu, zrozumienia, czego trzeba, żeby było dobrze, miło i komfortowo. Takie grupowe spędzanie czasu jednak szybko rozładowuje moje baterie, więc zwykle w trakcie dłuższych spotkań/spędów szukam i planuję sobie znalezienie miejsca/chwili czasu na pobycie sama ze sobą. I wtedy słucham sobie mojego ukochanego (ostatnio) Blut Aus Nord, a szczególnie płyty The Work Which Transforms God, która jest potwornie trudna i odrzuciłam ją na początku... ale ponieważ nie dawała mi spokoju, z czasem dałam jej szansę, i kolejną, i jeszcze jedną, przy następnej już siedziałam ze szczęką na podłodze, gdy wreszcie dotarł do mnie kunszt twórcy i jego przekaz. Teraz właściwie nie słucham niczego innego i kolejne utwory z płyty dostają "serduszka" na moim Last.fm.
Axis łatwe nie jest, jak cała ta płyta. Chaos, jakieś wrzaski, ściana dźwięku... po czym wszystko w którymś momencie zbiega się do absolutnie doskonałej i pięknej melodii. Na chwilę. Jest to dokładnie tym, co próbowałam wyłuskiwać w muzyce znanej szerzej, choć też rockowo-metalowej. Fragmenty doskonałości, chyba przypadkiem zatopione w gównianych riffach i jeszcze gorszych wokalach Mansona, Closterkeller, Immolation czy innych wygładzonych pod publikę, ulizanych i łatwych Behemothach. Tak, porównanie z perfumami niszowymi nasuwa się samo - czysty ekstrakt z tego, co mnie interesuje, bez marketingowej papki, bez kastrowania zapachu, bo inaczej się nie sprzeda. Przy Our Blessed Frozen Cells od kilku miesięcy mam po prostu lodowate ciarki na całym ciele, coś pięknego.
Wróciłam też ostatnio do muzyki Biosphere. Ich "Patashnik" i "Substrata" leciały u mnie dość często jakieś 10 lat temu i podobały mi się na tyle, że poprzestałam na nich. I jednocześnie nie chciałam poznawać niczego więcej, bo jest to ten rodzaj muzyki, który bardzo konkretnie nastraja mnie na bycie autystycznym trollem. Mogę godzinami coś tam sobie dłubać przy kompie, czy robić zdjęcia, skupiona w zupełności na sobie i swoich zajęciach, a gdy przychodzi człowiek, ja nie potrafię z nim ani rozmawiać ani przebywać, ani nawet odgryźć mu głowy.
Ale właśnie ostatnio przesłuchałam "Dropsonde" i bardzo zaskoczyły mnie dżeziki na tym całym lodowym pustkowiu, zapętlone jak śnieżne fraktale po horyzont.
Pamiętam, że kiedyś już Wam polecałam też muzykę Sephiroth - albo może chciałam i zrezygnowałam? Tak czy siak, jakiś czas temu poszperałam w internetach i odkryłam, że za tą nazwą kryje się konkretny człowiek tworzący muzykę: Ulf Söderberg. Szwed.
Śmieję się, że to jest coś jak te wszystkie cholerne melodyjki relaksacyjne z ptaszkami i wodospadami tudzież szumem liści, ale bardziej w moich klimatach. Mniej wkurwiające. Może sobie lecieć w tle, nie jest mocno angażujące, nie rozprasza, a przyjemnie wycisza i skupia na konkretnym celu czy zadaniu do wykonania. Zdecydowanie projekt "Sephiroth" Ulfa jest bardziej, jak by to ująć, mainstreamowy, popowy i pod nóżkę. Tutaj mamy czysty dark ambient z tribalowymi motywami.
Poprzednie wpisy z serii o ulubieńcach
Buźka
Arsenic
Wracając z małego Secrets of Beauty z Serocka do Krakowa wprost na spotkanie perfumowe Polski Pachnącej miałam kilka godzin tylko dla siebie, kiedy to podpięta do słuchawek mogłam ćpać blackmetal do woli, wyrównując poziom many na tyle by mieć moc na kolejne spotkania. Zaliczyłam wówczas kilka powrotów do muzyki sprzed wieeeelu, wielu lat. Między innymi do doskonałej w każdym calu płyty The Mother And The Enemy polskiego zespołu Lux Occulta. Wiecie, że kupiłam tę kasetę w krakowskim Empiku na Rynku bez odsłuchu?
Urzekła mnie okładka, a o zespole coś tam, kiedyś tam słyszałam. A poza tym, moja wrodzona przekora również miała coś tutaj do powiedzenia, siedząca w milczeniu w grupie ludzi słuchających Acid Drinkers i Illusion. Nie mogłam trafić lepiej - tak spójnej i pięknej płyty nie nagrali chyba już nigdy później. Blackmetal i jazz, spokojnie, powoli, z wyczuciem i z niezachwianą pewnością, cierpliwością i nieustępliwością. Muzyka absolutnie o eony wyprzedzająca swoją epokę. Słuchałam tego 15 lat temu, słucham teraz, będę słuchać do koniaczku za 20 lat.
Wróciłam też ostatnio do muzyki Biosphere. Ich "Patashnik" i "Substrata" leciały u mnie dość często jakieś 10 lat temu i podobały mi się na tyle, że poprzestałam na nich. I jednocześnie nie chciałam poznawać niczego więcej, bo jest to ten rodzaj muzyki, który bardzo konkretnie nastraja mnie na bycie autystycznym trollem. Mogę godzinami coś tam sobie dłubać przy kompie, czy robić zdjęcia, skupiona w zupełności na sobie i swoich zajęciach, a gdy przychodzi człowiek, ja nie potrafię z nim ani rozmawiać ani przebywać, ani nawet odgryźć mu głowy.
Ale właśnie ostatnio przesłuchałam "Dropsonde" i bardzo zaskoczyły mnie dżeziki na tym całym lodowym pustkowiu, zapętlone jak śnieżne fraktale po horyzont.
Pamiętam, że kiedyś już Wam polecałam też muzykę Sephiroth - albo może chciałam i zrezygnowałam? Tak czy siak, jakiś czas temu poszperałam w internetach i odkryłam, że za tą nazwą kryje się konkretny człowiek tworzący muzykę: Ulf Söderberg. Szwed.
"Jego muzyka to "opowieść" o bezwzględnej i destruktywnej sile czasu, nieskutecznej ludzkości próbującej się temu sprzeciwić i o zaginionych miastach, zarośniętych ruinach. Mroczne rytualistycznych bębny komponujące się z dźwiękami przestrzeni nagranymi w takich miejscach jak Kair, Islandia i ponure nordyckie lasy. Nagrał trzy albumy pod własnym wydawnictwem w klimatach tribal i dark ambient: Nattljus (1995), Tidvatten (1998) i Vindarnas Hus (2003)."
Śmieję się, że to jest coś jak te wszystkie cholerne melodyjki relaksacyjne z ptaszkami i wodospadami tudzież szumem liści, ale bardziej w moich klimatach. Mniej wkurwiające. Może sobie lecieć w tle, nie jest mocno angażujące, nie rozprasza, a przyjemnie wycisza i skupia na konkretnym celu czy zadaniu do wykonania. Zdecydowanie projekt "Sephiroth" Ulfa jest bardziej, jak by to ująć, mainstreamowy, popowy i pod nóżkę. Tutaj mamy czysty dark ambient z tribalowymi motywami.
Buźka
Arsenic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz