Mój niegroźny bzik: peelingi domowej roboty.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgPDJV5_RqY-oNcVPEcUgVKwOWBF_L2v89WXTv88Bo-N8u9TwWu9ZR1wtlR0awi-EC9mYg-9CD36RclGH-xenChyu51n1MaMWxefx1-pFx9vC2Y-FDUnYajLgZ57Zsxoi4XfmmXecAPO_c/s320/6a00d8341c6d1d53ef00e54fa37b2d8834-800wi.jpg)
Peelingów ci u nas w sklepach dostatek, a właściwie nadmiar i ciężko wybrać coś odpowiedniego nie wydając fortuny na spróbowanie choćby połowy z nich. Te tanie, drogeryjne często zawodzą – mają mało drobinek lub formułę (o zgrozo) wysuszającą skórę, oraz oczywiście masę konserwantów. Pomijam już ich małą objętość w stosunku do ceny – producenci kosmetyków są cwani i swoje zarobić muszą.
Te droższe peelingi są często lepszej jakości, oferują ekstrakty z bajeranckich, egzotycznych roślin i dodatki modnych maseł czy olejów oraz sprzedają obietnicę luksusu i przemiany w Cleopatrę po zastosowaniu tego właśnie a nie innego kosmetyku.