Ulubieńcy - co ubóstwiam w kwietniu 2013?
Trochę myślałam o tym, co wrzucić na listę i przyznam, że wiele punktów zgadzałoby się z tym, co Wam pokazywałam w ostatnich ulubieńcach. Skoro coś uwielbiam, to bardzo, bardzo rzadko to zmieniam na coś innego.
W przeciwnym razie cóż to byłby za ulubieniec, którego po miesiącu zmienia się na kolejnego...?
W przeciwnym razie cóż to byłby za ulubieniec, którego po miesiącu zmienia się na kolejnego...?
W porównaniu z tamtymi ulubieńcami, w lekką odstawkę poszedł puder bambusowy z filtrem UV z Biochemii Urody. Raz, że jesienią i zimą go praktycznie nie używam, a dwa... że także i tej wiosny zamiast tradycyjnie przerzucić się na filtr + puder z BU zaczęłam namiętnie stosować filtr... + podkład mineralny.
1.
I od niego właśnie swoich ulubieńców zacznę - podkład mineralny, lecz nie byle jaki. Nie pierwszy lepszy ze sklepu, lecz zrobiony samodzielnie. Wiecie, że mam za sobą już dwa udane podejścia do stworzenia własnego podkładu. Jeden zużyłam do cna, drugi właśnie zrobiłam i mam świeżutki.
Przedtem używałam podkładu z Lily Lolo - nie był zły, ale szczerze mówiąc... Teraz, mając te moje podkłady widzę, że tamten do nich nie miał startu. Biedny skład, nie do końca dobrany odcień, nic specjalnego, a cena z kosmosu.
W Kolorówce za max 30 zł mam podkład - wypas. Opowiadałam o tym, jak go zrobiłam tutaj: KLIK!
Mój podkład zawiera puder jedwabny, alantoinę mające właściwości pielęgnujące cerę i mikronizowany tlenek cynku 100-110 nm, spełniający zadanie filtra UV. Dodatkowo, zapodałam sobie haloizytową glinkę beżową, która jest bogata w łatwo przyswajalne mikro i makroelementy tj. krzem, glin, żelazo, potas, magnez, wapń, sód, mangan, fosfor, cynk, selen, miedź. Ma właściwości antybakteryjne oraz zdolność absorbowania z powierzchni skóry zanieczyszczeń.
Mam więc opcję Pro Deluxe Wypas i nie chcę już nic innego. Zresztą, te z Was, które też już sobie robiły podkłady chyba wiedzą o czym mówię, prawda? :)
2.
A skoro jesteśmy przy twarzy, wspomnę o korektorze z Delii, lecz tym razem w odcieniu żółtym. Więcej pisałam o nim tutaj: KLIK! i dodam tylko, że ma jeden poważny minus - warzy się i kompletnie nie współpracuje z tłustym filtrem, co wyklucza go z użycia latem. Trudno, na pewno wrócę do niego późną jesienią, gdy zaczynam stosować mniej restrykcyjną ochronę.
Jest tani, ma jasny, maślany odcień żółtego, wtapia się w skórę i "siedzi" na niej lekko zastygając, nie ciemnieje, ładnie maskuje i nie wysusza skóry. Gdyby do tego miał ładny skład, miałby wszystko, czego oczekuję od korektora.
3.
Nadal przy twarzy - Primer Prelude Glow (więcej o nim pisałam tutaj: KLIK!). Już komuś kiedyś powiedziałam - jeśli meteoryty Guerlain robią na twarzy choćby połowę tego, co ten Primer, to nie dziwię się ich sławie i cenie. Prelude Glow kosztuje 30 zł i jest wydajny do znudzenia. Nie kończy się, po prostu.
Używam go w te dni, gdy filtr wyjątkowo uparcie nie daje się zmatowić samym podkładem mineralnym, czyli w upały. Najlepiej jednak sprawdza się nałożony na podkład we fluidzie, taki zwykły.
Niesamowicie zmiękcza rysy twarzy i absolutnie nie można go nazwać rozświetlaczem w tym typowym, perłowym znaczeniu. Wydobywa blask z cery, a wiadomo - młoda, zdrowa, piękna cera ma ten swoisty poblask, "glow", który tracimy z wiekiem, gdy skóra wiotczeje... Cóż, możemy to sobie namalować :)
Kocham go miłością szaloną, nie oddam i nie zamienię na nic innego. Jego dodatkową funkcją jest to, że na dość długo utrwala makijaż nie pozwalając cerze zacząć się faktycznie błyszczeć całkiem już niezdrowo. Mamy to dzięki krzemionce Spherica P-1500 w składzie, którą zresztą też uwielbiam - mówiłam o tym tu:
4.
Cień mineralny, który noszę prawie codziennie - to cień "Wiolettowy", który zmieszała sobie Wioletta i podarowała mi go trochę.
Jest to taki zwykły-niezwykły burasek codzienniaczek, którego mam pod ręką w szufladzie gdy rano się spieszę z makijażem. Zamiast sięgać po nudne brązy, używam tego cienia - podbitego fioletem, niby matowego ale jednak błyskającego zalotnie różem i srebrem.
Wystarczy tylko ten jeden cień, aby wykonać cały makijaż - koncentracja koloru na środku powieki daje ładny, połyskujący i fioletowawy efekt, a roztarty w załamaniu powieki ładnie zamyka makijaż w przydymioną całość.
Nie jest przesadzony, nie jest nachalny, taki jak trzeba.
Czasami lubię się pobawić i w środek powieki wklepuję jakiś czysty pigment mineralny, aby nadać makijażowi dodatkowego wymiaru. W tym celu najczęściej sięgam po Satin Red, Winter Rose czy - przekornie - Satin Green, bo czasami nie mogę się oprzeć połączeniu zimnej zieleni z fioletem.
Satin Red
5.
W pielęgnacji moje serce kompletnie podbiło mleczko po opalaniu z Organicum Sun. Przeczytajcie post na jego temat tutaj: KLIK! Rozpisałam tam również skład mleczka i działanie poszczególnych ekstraktów.
Dla mnie - jest to kosmetyk uniwersalny, którego pozytywne działanie na skórę WIDZĘ, mogę autentycznie to własnymi oczami zweryfikować i potwierdzić: skóra jest gładsza, jędrniejsza, "uspokojona" i po prostu, zwyczajnie, ładniejsza.
Już dawno przestałam go używać tylko i wyłącznie do ciała - on jest rewelacyjnym, lekkim kremem nawilżającym! Szczególnie polecam go cerom tłustym, borykającym się nie tylko z wypryskami, ale głównie z podrażnieniami, gdyż ma ekstrakty łagodzące, wręcz leczące.
Namawiam Was wprost - kupcie. Po peelingu na całe ciało działa cuda, przyciąga męskie dłonie ;)
6.
Seria borowinowa musiała się tu znaleźć. Szczególnie polubiłam się z Borowiną Plus do okładów i zawijań od Sulphur Busko-Zdrój. Dwa obszerne posty o borowinie znajdują się tutaj: BOROWINA W OKŁADACH NA CAŁE CIAŁO oraz tutaj: BOROWINA W ZABIEGACH NA TWARZ.
Ja szczególnie pokochałam borowinę stosowaną na twarz. Pozytywne efekty widać od razu po zdjęciu pierwszego okładu. Borowina fantastycznie wygładza twarz, domyka rozszerzone pory i czyści je z zalegającego sebum i brudu, jak te wszystkie reklamowane kosmetyki dla nastolatków na trądzik. Jest rewelacyjna! Skóra się oczyszcza - i mówię tu nie tylko o oczyszczaniu powierzchniowym, bo przecież borowina pobudzając krążenie krwi i limfy sprawia, że głębokie partie skóry oczyszczają się z zalegających produktów przemiany materii a przy tym jest po prostu lepiej dotleniona i odżywiona.
Uwielbiam, stosuję często, kiedy tylko mogę - najchętniej wieczorem w wannie, bo tak mi najwygodniej. Po zabiegu z borowiną na twarz mam dziką frajdę oglądając swoją cerę z bardzo, bardzo bliska w lusterku. Jak skończony narcyz. A potem z pewnej odległości, robiąc dzióbki, i znów z bliska. Cera jest jak po photoshopie.
Namawiam - spróbujcie. Zabieg borowinowy na twarz w salonie kosmetycznym kosztuje ok. 70 zł. Wiaderko 1 kg borowiny kosztuje w aptece ok 25 zł i wystarcza na minimum 15 zabiegów na twarz. Pytajcie w aptekach! Często wystarczy poczekać jeden dzień na sprowadzenie produktu z hurtowni, aby można go było dostać.
Absolutnie zakazuję Wam marnować pieniędzy na firmy próbujące zrobić na tym biznes. Widziałam w sieci produkty o nazwie "MASKA BOROWINOWA na skórę twarzy", 250 ml tego kosmetyku kosztowało 42 zł...
7.
Innym produktem z serii borowinowej, którego używam już od zeszłego roku i jestem nim zachwycona, jest hypoalergiczny żel borowinowy (recenzja tutaj: KLIK!).
Dodaję go do wszystkich kosmetyków - od oliwki do ciała, poprzez kremy do rąk aż po kremy do twarzy na dzień i na noc. Fantastycznie nawilża i również w pewnym stopniu działa tak jak czysta borowina - domyka rozszerzone pory, przez co wygładza, oraz pomaga "czyścić" z wyprysków.
Dopiero, gdy zaczęłam używać Borowiny Plus zrozumiałam co producent miał na myśli pisząc, że przedłuża on działanie kuracji borowinowej. Spróbujcie nałożyć go rano po tym, jak wieczorem zrobicie sobie maskę borowinową - efekt nawilżenia, wygładzenia i napięcia skóry utrzymuje się jeszcze dłużej.
Osobom o skórze wrażliwej lub bardzo suchej polecam ten żel nakładać po zmieszaniu z jakimś innym kremem, bądź olejem, bo może ściągać skórę.
8.
Nadal w pielęgnacji bardzo ważny jest dla mnie tonik z glukonolaktonem, którego używam codziennie. Mam gigantyczny zapas wszystkich potrzebnych do jego wykonania składników w lodówce, bo jest to jeden z nielicznych punktów mojej pielęgnacji, który się nie zmienia.
Obecnie odstawiłam swój tonik na rzecz toniku z Kolorówki, który nieco się różni składem, ale już go uwielbiam - mam wrażenie, że nawilża jeszcze lepiej niż ten "mój", jest łagodniejszy (no, ja już sobie dowalałam 15% glukonolaktonu, to miało prawo szczypać :P ) i ma butelkę z atomizerem, który rozpyla mgiełkę, a nie ostry strumień wprost w oko.
Zestaw - tonik z kwasami PHA 6% 110 g
Mam zamiar ją wykorzystać do kolejnych toników, gdy ten już mi się skończy.
Planuję za jakiś czas napisać dla Was porównanie dwóch toników z glukonolaktonem, sama jestem tego ciekawa.
9.
Moim ulubieńcem niekosmetycznym jest książka Mateusza Emanuela Senderskiego pt. "Zioła. Praktyczny poradnik o ziołach i ziołolecznictwie", z której czerpię całą masę inspiracji.
Uważam, że takie książki powinny znajdować się i być wertowane w każdym gospodarstwie domowym. To wspaniała, skondensowana wiedza praktyczna o ziołach, nie tylko wydumane nazwy i chemiczny bełkot - wszystko podane jest przejrzyście, czytelnie i jasno. Przy opisie każdej rośliny jest lista substancji aktywnych, jakie w niej występują, a także co one dla nas dobrego mogą zrobić. Co więcej, są tam podane informacje o tym, jak zbierać i przechowywać dane surowce zielarskie, aby uzyskać z nich maksimum tychże substancji aktywnych.
Szalenie pożyteczna rzecz nie tylko dla osób zajawionych pielęgnacją naturalną, ale też chcących leczyć się ziołami. Jest to odpowiednik takiej księgi starej wiedźmy, która przez całe życie zbierała wiedzę na temat ziół grzebiąc po drodze siedmiu mężów i dorabiając się trzynastu brodawek na nosie ;) Potężna dawka doświadczenia, wiedzy.
Książka zawiera bardzo dokładne opisy poszczególnych roślin; podaje w jakich rejonach najczęściej dana roślina występuje; kiedy powinno się ją zbierać i która jej część jest surowcem.
Na końcu książki znajdziemy nawet kilkaset kolorowych rycin najpopularniejszych roślin, aby łatwiej nam było je zidentyfikować. Mamy także skorowidz nazw łacińskich i polskich - abyśmy nie musieli polegać na wątpliwej wiedzy cioci Wikipedii czy wujka Google.
Wszystko, co młoda adeptka sztuki zielarskiej potrzebuje w zestawie do nowiutkiego kociołka i spiczastej czapki ;)
10.
Bardzo nietypowym ulubieńcem ostatnich miesięcy stał się ciucheks Textile House na ul.Krowoderskiej 79.
Przede wszystkim - nie znajduje się w piwnicy, co jest równie niezwykłe, co pozytywne. Mają naprawdę fajne, ładne, czyste, modne i ciekawe ubrania.
Standardowe ceny (gdy nie ma przecen) również nie są przesadzone, ale polecam polować na okazje. Bardzo często są tam jednodniowe wyprzedaże - np. wszystko po 3 zł. Wcale nie trzeba koczować pod sklepem od 6 rano, aby wepchnąć się tam na czele tłumu i zgarniać pod siebie górę szmat, z których potem i tak nie ma co wybrać. Poszłam tam w sobotę w przerwie między zajęciami i kupiłam sobie na luzie kilka naprawdę fajnych rzeczy.
Między innymi wyhaczyłam dla siebie tę morelową, transparentną koszulę, która cudownie wpasowała się w moje powoli się budzące zauroczenie takimi niewinnymi kolorami. Pasuje mi do wszystkiego, bo wszystko mam czarne ;)
Polecam ten ciucheks - jest duży, przestronny, jasny, nie trzeba się pchać i pachnie ładnie. Wszystkie ubrania są na wieszakach, a te poplamione czy z defektami są zdejmowane. Są także trzy czy cztery wygodne przymierzalnie z lustrami, w których można od razu sprawdzić, czy ubranie pasuje.
Ten ciucheks to alternatywa dla tych wszystkich Robanów i innych "markowych ciuszków" na wagę, przyjemnie jest tam wejść.
To nie był artykuł sponsorowany i ja wciąż się zastanawiam, czy tego nie skasować aby wszystko, wszystko w Textile House było MOJE!
11.
Na koniec ulubieniec muzyczny - od lat jest nim Nils Petter Molvær norweski trębacz jazzowy, który lubi ten jazz nieco podkręcić, pobawić się nim.
Wszędzie rozpoznam charakterystyczną barwę dźwięku tej trąbki. Absolutnie uwielbiam chłodny klimat, jaki tworzy w swoich kompozycjach; jak potrafi budować napięcie; jak wplata w swoją zimną, przestrzenną muzykę elementy plemienne, głęboko tkwiące w każdym z nas - rozpalając gorączkę równym rytmem bębnów.
W 2011 Molvær wydał kolejną płytę pt. "Baboon Moon", na punkcie której oszalałam... Jest skończona i genialna. Rzadko się zdarza, abym bez zastrzeżeń pokochała całą płytę jakiegoś wykonawcy - ostatnio miało to miejsce w 1992 roku w przypadku "Angel Dust" Faith No More, której słucham w całości do dziś.
Dla mnie - jest to kosmetyk uniwersalny, którego pozytywne działanie na skórę WIDZĘ, mogę autentycznie to własnymi oczami zweryfikować i potwierdzić: skóra jest gładsza, jędrniejsza, "uspokojona" i po prostu, zwyczajnie, ładniejsza.
Nadal w pielęgnacji bardzo ważny jest dla mnie tonik z glukonolaktonem, którego używam codziennie. Mam gigantyczny zapas wszystkich potrzebnych do jego wykonania składników w lodówce, bo jest to jeden z nielicznych punktów mojej pielęgnacji, który się nie zmienia.
Obecnie odstawiłam swój tonik na rzecz toniku z Kolorówki, który nieco się różni składem, ale już go uwielbiam - mam wrażenie, że nawilża jeszcze lepiej niż ten "mój", jest łagodniejszy (no, ja już sobie dowalałam 15% glukonolaktonu, to miało prawo szczypać :P ) i ma butelkę z atomizerem, który rozpyla mgiełkę, a nie ostry strumień wprost w oko.
Zestaw - tonik z kwasami PHA 6% 110 g
Mam zamiar ją wykorzystać do kolejnych toników, gdy ten już mi się skończy.
Planuję za jakiś czas napisać dla Was porównanie dwóch toników z glukonolaktonem, sama jestem tego ciekawa.
9.
Wszystko, co młoda adeptka sztuki zielarskiej potrzebuje w zestawie do nowiutkiego kociołka i spiczastej czapki ;)
10.
Bardzo nietypowym ulubieńcem ostatnich miesięcy stał się ciucheks Textile House na ul.Krowoderskiej 79. Przede wszystkim - nie znajduje się w piwnicy, co jest równie niezwykłe, co pozytywne. Mają naprawdę fajne, ładne, czyste, modne i ciekawe ubrania.
Standardowe ceny (gdy nie ma przecen) również nie są przesadzone, ale polecam polować na okazje. Bardzo często są tam jednodniowe wyprzedaże - np. wszystko po 3 zł. Wcale nie trzeba koczować pod sklepem od 6 rano, aby wepchnąć się tam na czele tłumu i zgarniać pod siebie górę szmat, z których potem i tak nie ma co wybrać. Poszłam tam w sobotę w przerwie między zajęciami i kupiłam sobie na luzie kilka naprawdę fajnych rzeczy.
Między innymi wyhaczyłam dla siebie tę morelową, transparentną koszulę, która cudownie wpasowała się w moje powoli się budzące zauroczenie takimi niewinnymi kolorami. Pasuje mi do wszystkiego, bo wszystko mam czarne ;)
Polecam ten ciucheks - jest duży, przestronny, jasny, nie trzeba się pchać i pachnie ładnie. Wszystkie ubrania są na wieszakach, a te poplamione czy z defektami są zdejmowane. Są także trzy czy cztery wygodne przymierzalnie z lustrami, w których można od razu sprawdzić, czy ubranie pasuje.
Ten ciucheks to alternatywa dla tych wszystkich Robanów i innych "markowych ciuszków" na wagę, przyjemnie jest tam wejść.
To nie był artykuł sponsorowany i ja wciąż się zastanawiam, czy tego nie skasować aby wszystko, wszystko w Textile House było MOJE!
Tę łykam jak Monroe valium. Posłuchajcie ze mną.
Miłego dnia!
Arsenic
Czekam na wypłate i ruszam z produkcją wlasnego podkładu. :) Ciekawe co z tego wyniknie ;D
OdpowiedzUsuńDaj znać jak Ci poszło! :)
UsuńNa pewno dam znać. Odstawiłam leki i moja cera teraz tak strasznie szaleje, każdy podkład jest dla niej zbyt ciężki, tłuszczę się na potęgę, w dodatku jeszcze te wiecznie za ciemne kolory..
UsuńTo zdecydowanie polecam Ci przede wszystkim właśnie podkład mineralny. Dodaj sobie do niego puder jedwabny lub perłowy i alantoinę - będą dodatkowo pielęgnowały skórę. Nie przesadzaj też z ilością krzemionek w składzie - one ładnie "trzymają" sebum, ale potrafią też wysuszyć, jeśli się ich używa nadmiernie często. A to u Ciebie spowoduje dodatkowe tłuszczenie. Minerały same z siebie mają taką cechę, że całkiem nieźle matują, więc myślę że je pokochasz :)
Usuńpodpisuje sie pod delią, pod podkładem, który mimo wersji podstawowej i bez efektów specjalnych jest boski. w duecie robią z mojej buzi z oczami ala panda "buzię porcelanowej laleczki" ( jak to mój ślubny mówi). a nils po przesłuchaniu 3 kawałków .... genialny :)
OdpowiedzUsuńTo prawda, Delia to prawdziwe cudeńko wśród tanich koszmarków drogeryjnych.
UsuńNa razie testuję podkłady Annabelle, ale coś mi mówi (jakiś taki głosik cichutki z tyłu głowy), że się skuszę na samorobiony podkład, w końcu będę miała co będę chciała... Tym bardziej, że jakiś nowy pigment by się przydał 8)
OdpowiedzUsuńhaha nie walcz z tym uczuciem ;) Ja już mam swój podkład i wciąż mi mało, właśnie szykuję posta o Color Blends rozcieńczonych tak, aby nadawały się do nakładania na twarz. Robię miniaturki podkładów w różnych odcieniach po prostu - w przyszłym tygodniu post powinien się pojawić, może będzie pomocny przy wyborze Color Blend :)
Usuńdzieki Tobie totalnie przekonalam sie do borowiny.. :)
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy! Borowina jest świetna i ja już bez niej nie wyobrażam sobie pielęgnacji.
Usuńta borowina mnie mocno zaciekawiła :)
OdpowiedzUsuńi mleczko po opalaniu bym przygarnęła :)
Zdecydowanie polecam. Mleczko kupuję w sklepie Helfy.pl, ale widzę że go teraz nie mają. Wyprzedawali teraz sztuki z krótką datą ważności i najwyraźniej im się powiodło, w czym zresztą sama im dopomogłam zamawiając jedno dla siebie ;) Zaglądaj tam czasem, przypuszczam że niedługo to mleczko będzie dostępne.
UsuńJa z niecierpliwością wyczekuję listonosza z paczką z Kolorówki :D skusiłam sie na zrobienie samemu podkładu przez Twój post! Mam nadzieję, ze mi wyjdzie:)
OdpowiedzUsuńTrudno jest go zepsuć ;) Trzymaj się instrukcji i wszystko będzie dobrze, a jak będziesz miała jakieś pytania czy wątpliwości - pisz do mnie na galiszkiewicz@arsenic.pl i coś poradzimy :)
UsuńDziekuję:) Twój filmik z instruktażem jest bardzo pomocny, już raz go oglądałm i przed kręceniem pudru z pewnością obejrzę jeszcze:)
Usuńaż nie wiem,od czego zacząć, ale borowinę muszę mieć :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się! ;)
UsuńJa i Jazz? Nie to jakies nieporozumienie pomyslałam czytając tego posta. Kliknęłam. Padłam. I nie chcę wstać.Jest cudnie. Można przy tym biegać, kochać się, pić wino i obserwować księżyc. Nie wiem jak mam cię uściskać bo ta muzyka przypomniała mi parę magicznych chwil z mojego życia. O całej reszcie później, bo się zasłuchałam. Piękne.
OdpowiedzUsuńAj bo jazz ma jakąś wstrętną łatę muzyki dla snobów. A tymczasem to kawał genialnej zabawy emocjami...
Usuńtrochę się uzbierało☺
OdpowiedzUsuńTrochę tak ;)
UsuńAle się ubawiłam, czytając rekomendację TEXTIL HOUSE :D...
OdpowiedzUsuńPoza tym każdy z twoich ulubieńców zwrócił moją uwagę i zachęcił do przyjrzenia się im z bliska... Aaaa - i bez słodzenia - pięknie piszesz o muzyce! (to jest, jak mniemam, ta żywa inteligencja /z dostate4czna dozą wrazliwości i poetyki/, która tętni pod pokrywą lodową Pani Zimy ;D )
Pozdrawiam
Dziękuję :)
UsuńBaboon Moon już siedzi u mnie na kompie, zaraz wrzucam na telefon i będzie na dobranoc jak znalazł :)
OdpowiedzUsuńPolecam ustawić go sobie na budzik - fantastycznie, delikatnie wybudza jazzem przebijającym się przez sen zamiast stawiać na baczność jak to niektóre sygnały potrafią...
UsuńJa budzę się przy tym: http://www.youtube.com/watch?v=_NEZTVMf4VA
Czy tylko mię nie wyswietla się nowy post???
OdpowiedzUsuńTen o ulubieńcach jest najnowszym :)
UsuńW poniedziałek zapraszam na post o tym jak zrobić mineralny puder brązujący, w weekendy odpoczywam od blogowania :)
Mroofince chodzi chyba o ten post o Color Blends - wyglądał ciekawie, możemy liczyć, że pojawi się ponownie? :)
UsuńTak! yes, to był post o color blends i gdzieś zaginął a mój nos węszy jakiś podstęp;)
OdpowiedzUsuńhihi
Ach, już wiem! Mój Boże, ależ Ty masz nosa ;) Post opublikowałam niechcący i był dostępny dosłownie przez sekundę ;)
UsuńDotyczy pięciu najbardziej neutralnych odcieni Color Blends, z których zrobiłam podkłady - tak, pojawi się ale za jakiś czas bo muszę go jeszcze dopieścić ;)