Arsenic w kuchni: dzień z wegetarianką

Cytat: D. Masłowska


Sądząc po ciekawych rozmowach, jakie nieraz prowadzę ze znajomymi (i z nieznajomymi również) na temat mojego wegetarianizmu, wnoszę iż taki sposób odżywiania się postrzegany jest jako rodzaj zdziwaczenia. 
Pomijając kwestie ideologiczne, filozoficzne itp, dla mnie jedzenie mięsa dostępnego w sklepach jest równie zdrowe i naturalne jak jedzenie papy z azbestu, i to powinno wyczerpać temat. 


Inna sprawa, że ja do swojego wegetarianizmu żadnej filozofii nie dorabiam - ot, zwyczajnie nie czuję potrzeby polowania. Gdy ją poczuję, nie będę się powstrzymywać, zasłaniając się wątłą filozofią. To nie jedzenie mięsa spowodowało takie a nie inne warunki bytowe zwierząt hodowlanych, sorry. To przemysł, wygodnictwo. 
Jestem więc potencjalnie osobą jak najbardziej mięsożerną - jeśli tego będzie wymagało przetrwanie. Na razie nie wymaga.

Gdyby mięsożerni pragnący zjeść kotleta najpierw musieli go sobie znaleźć w lesie i w sposób krwawy, i brutalny go upolować; następnie oskórować, oprawić zwierzę, zabezpieczyć mięso aby się nie zepsuło i dopiero na samym końcu wykroić kawałek, doprawić i przyrządzić, to w naszym gangnam-dubstep-emo-ikea społeczeństwie byłoby znacznie więcej wegetarian, gwarantuję Wam.
Nie mam nic przeciwko mięsożernym, dopóki są świadomi tego, że mięso to żywe zwierzę, które ktoś zabił. 
Odrzuca mnie upośledzanie samych siebie (dotyczy to wielu dziedzin życia) i wmawianie sobie, że czegoś nie dam rady zrobić; zrzucanie odpowiedzialności na innych. Jeśli czegoś faktycznie nie daję rady zrobić i więcej wysiłku wkładam w to, aby sobie to wmówić niż próbować dalej - to przestaję. Mówię ogólnie, ale ten schemat dostrzegam w wielu bardzo różnych sytuacjach, nie dotyczy to wyłącznie zrzucenia odpowiedzialności na znienawidzonego rzeźnika za zabijanie zwierząt.

Mieszkając w mieście, taplając się w nadmiarze jedzenia i mogąc wybrać jedzenie dobre gatunkowo, czyste - nie muszę spożywać mięsa nafaszerowanego saletrą. 
Wiem, jak ono smakuje - nie przez całe życie byłam wegetarianką, choć od wczesnego dzieciństwa przejawiałam skłonność do zostania nią. 

Zapraszam Was dziś na dzień z wegetarianką, będziecie mieli nietypową okazję zajrzeć mi do garnków. Przekonacie się, że daleko mi do świrów żywiących się promieniami słońca. 
Szczerze mówiąc, miałam chęć przygotować coś ekstra na tę okazję - ale dopadł mnie leń i zobaczycie tylko to, co przygotowuję naprędce, gdy czasu ani chęci na pichcenie nie ma.

Z góry pragnę uciąć wszelkie zbędne dyskusje na temat jakości takiej diety - te dania, które za chwilę zobaczycie nie roszczą sobie absolutnie żadnego prawa do bycia daniami flagowymi diety wegetariańskiej. Na pewno nie uzupełniają zapotrzebowania na wszystko, czego człowiek potrzebuje - takie dni się zdarzają i nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej, że każdego dnia skrupulatnie liczymy ilość przyswojonych mikroelementów, bo tak nie jest. Człowiek by zwariował, a na pewno musiałby się potwornie nudzić.

Uprzedzam także, że nie jestem na żadnej diecie odchudzającej, nie liczę kalorii i nie odmawiam sobie niczego, na co mam akuratnie chętkę. Bo to głupie.
Codziennie ćwiczę aby utrzymać swoje ciało w dobrej kondycji i to - jak do tej pory - wystarcza mi aby tyłek się nie wylewał ze spodni. 
Jeśli ktoś czuje taką potrzebę, może mi wyliczyć kalorie i tłuszcz spożyte tego dnia, proszę bardzo :)

Na śniadanie o godz. 8 rano od baardzo już długiego czasu jadam moją ukochaną owsiankę. Mówiłam o niej więcej tutaj:



Dziś wzięło mnie na figle i postanowiłam sobie swoją mieszankę urozmaicić. 

Owsianka:


  • 4 łyżki mieszanki płatków owsianych górskich, otrąb żytnich i pestek dyni
  • pół szklanki maślanki
  • jabłko
  • mięta do smaku
Płatki zalewam maślanką, dodaję utarte na grubej tarce jabłko i przyprawiam suszoną miętą. Wolałabym oczywiście świeżą miętę, ale coś nie chce ona rosnąć u nas, stąd mięta suszona.
Taka owsianka jabłkowo-miętowa zaspokaja mój pierwszy głód ok. godz. 8 rano. W sumie to i drugi głód zaspokaja, bowiem syci na długo. 




Jeszcze na chwilę wrócę do momentu sprzed śniadania - dzień zaczynam od szklanki wody i ćwiczeń. Potem najczęściej piję napar z pokrzywy, który niesamowicie mi ostatnio smakuje. Zawsze lubiłam zapach mokrych pokrzyw tuż po deszczu - taka herbatka jest jego nikłym echem, ale jednak zabiera mnie na chwilę w cieplejsze dni :)




Koło godziny 11 zaczynam mieć zachciewajki, więc łapię za jakiś owoc.
Dziś to były dwie mandarynki - wystarczyły, aby nie zerkać tęsknie na lodówkę przed obiadem :)

Takie przegryzki robię sobie często. Są to zwykle owoce - świeże lub suszone, albo orzechy włoskie, których zawsze jest od groma w domu (nikomu się nie chce łupać), albo szklanka maślanki czy jakaś prosta surówka (np. marchewka z chrzanem - moja ulubiona!). Zależy, co jest akurat pod ręką. 
Do tego czasu też zwykle wypijam już ok. litr wody (nie przerażajcie się, to są 4 szklanki... bardzo mało!) mineralnej zamiennie z herbatkami. 




Moimi ulubionymi ostatnio są skrzyp, pokrzywa, rumianek i jakaś mieszanka, w której nie ma hibiskusa. Nie przepadam za jego smakiem, a ta mieszanka ("Bukiet ziół" na zdjęciu) była w sklepie jedyną bez tego kwiatu w składzie.

O 12 z minutami przychodzi jednak czas na coś sensowniejszego, więc pichcę naprędce zupkę, którą ja i mój Mężczyzna bardzo lubimy. Jest to bardzo kremowa w konsystencji i pikantna w smaku jarzynowa curry.

Przepis nigdy nie jest stały, zależy od tego, co aktualnie mam w lodówce. Nie jest zasadą, że w  garnku musi się znaleźć jedna wielka pietruszka i jedna miniaturowa, podwiędła marcheweczka. Proporcje nie są stałe ;) Skład zależy też w dużej mierze od tego, co się aktualnie kończy i nie ma innej koncepcji nań ;)
Jedyną stałą jest wywar jarzynowy mocno doprawiony curry z przysmażoną cebulką.


Zupa jarzynowa curry:


  • litr wody mineralnej (tak, przygotowuję zupy, herbaty i kawę na wodzie mineralnej)
  • 1 duży korzeń pietruszki
  • 1 zwiędnięta, mała marchewka
  • reszta kukurydzy z puszki
  • resztka zielonego groszku z puszki
  • 3 cebule
  • sól, pieprz, liść laurowy, ziele angielskie, owoc jałowca, curry, szczypta chili, świeża bazylia do dekoracji
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżki śmietany




Aby wszystko poszło sprawniej, marchewkę i pietruszkę trę na tarce z grubymi oczkami i gotuję z przyprawami z wyjątkiem curry. Pod koniec gotowania dorzucam kukurydzę i groszek.
Na patelni podsmażam cebulę pokrojoną w piórka. Gdy się zeszkli, dosypuję łyżkę lub dwie curry i wciskam czosnek, smażę jeszcze chwilę. Jeśli zrobi się zbyt sucho, dolewam wywaru z garnka. Dzięki podgrzaniu curry uwalnia więcej aromatu. A potem wszystko wrzucam do zupy i gotuję jeszcze sekundę.
Zabielam śmietaną i gotowe.

Zupa jest szalenie rozgrzewająca, idealna na takie dni z zawieruchą za oknem. Robi się ją w 20 minut.

Ok, dzień jest zabiegany, stresujący, nie ma czasu robić wykwintnych dań, których nie wstyd pokazać na blogu. A poza tym to nie sezon na dobre warzywa - niestety. Na kaszę nie miałam ochoty, no więc - spaghetti! :D

O godz. 15 ślinka mi już cieknie na coś treściwszego, więc zarzucam spaghetti z sosem pomidorowym.
Najlepsze są pomidory świeże, ale jeśli o tej porze roku jedyne pomidory jakie mogę dostać są bladozielone i kosztują 10 zł na kg (czyli 5x więcej niż banany), to jednak wybieram te z puszki. 


Spaghetti z sosem pomidorowym:


  • spaghetti (tyle, ile potrzebujesz)
  • 3 dojrzewające w słońcu, soczyste, czerwone pomidory... lub puszka pomidorów
  • łyżka przecieru pomidorowego
  • łyżka śmietany
  • sól, pieprz, dużo oregano, szczypta chili, dużo świeżego szczypiorku do posypania
  • żółty ser (tyle, ile potrzebujesz... albo ile dasz rady wciągnąć)





Pomidory kroję byle jak i wrzucam na patelnię, dodaję odrobinę soli i chili. W międzyczasie gotuję makaron al dente. Gdy pomidory się rozpryczą, dodaję przecier pomidorowy i śmietanę oraz resztę przypraw bez szczypiorku. 
Ugotowany makaron wrzucam do sosu i mieszam. A następnie dowalam sobie do korytka ile uniosę, posypuję przesadną ilością szczypiorku i sera, voila!

Po takim jedzonku na długo nie mam ochoty na nic więcej. Bardzo często jest tak, że poza "czymś do kawy" nie mam już ochoty jeść tego dnia i nie zmuszam się - bo po kiego?

Na kawę zwykle mam chęć od razu po obiedzie, mam nawet teorię mówiącą o istnieniu tajemniczego, drugiego żołądka trawiącego wyłącznie kawę i słodycze. Dlatego po zjedzeniu nawet sutego obiadu nadal jestem w stanie zmieścić kubek kawy z jakimś dodatkiem ;)
No, ale staram się jednak odczekać tę przyzwoitą godzinkę nim sobie zaparzę coś aromatycznego...

Kawa to mój rytuał, podczas którego w środku dnia zwalniam, mam czas tylko dla siebie i na swoje zachcianki. Koło godz. 17 zwykle zaczynam czuć się zmęczona i ociężała umysłowo, potrzebuję się zresetować. Nienawidzę drzemek w ciągu dnia - wybijają mnie z rytmu, sprawiają, że już do końca dnia jestem rozespana i do niczego, a potem mam kłopoty z zaśnięciem. 




O kawach chyba niedługo zrobię osobnego posta, bo jestem ich wielką miłośniczką. Wcześniej pisałam już o Kujawiance (KLIK!), której smak i skład mnie urzekły, ale pijam też regularnie te prawdziwe kawy. 

Wiem, że jest to nałóg i niezdrowy, i w ogóle - ale póki co wciąż jeszcze sprawia mi przyjemność, dlatego nie mam zamiaru z picia kawy na razie rezygnować. 
Nie rozbestwiam się, piję jedną kawę dziennie, dzięki czemu nadal jest to dla mnie rytuał, chwila relaksu dla mnie a nie bezmyślna konieczność. 
Dałam sobie absolutnego bana na kawę przed południem, a i tak zwykle nie piję jej przed godz. 14-15. Nie ma mowy o wmawianiu sobie, że potrzebuję kawy aby się obudzić rano - od tego są ćwiczenia i świeże powietrze. Znów - nie upośledzam się wmawianiem sobie bzdur.

Dziś do kawy nie było żadnego słodkiego dodatku - ilość wciągniętych dziś węglowodanów chyba sprawiła, że nie miałam ochoty. Często jednak mam ;)
Kawę piję bardzo mocną, czarną i gorzką. Jak diaboł.

Wieczorem, koło godz. 19 czy 20 jest czas na oglądanie filmów wspólnie z Mężczyzną, na ćpanie kakao i gapienie się na rybki, tudzież na inne ciekawsze rzeczy. Wtedy też najczęściej dogadzamy sobie - a to budyniem, a to ciastem...




Dziś było kakao i zbożowe ciastka, niestety kupne bom leń patentowany i zła kobieta, nie piekę swojemu Mężczyźnie domowych, zdrowych ciastek. 
Piekielnie słodkie - na zdjęciu uwieczniłam trzy, ale dałam radę wciągnąć dwa bo mi język kołowaciał od tego cukru i chemii. 
Na szczęście jak Mężczyzna zrobi kakao to nie ma bata, jest pyszne. Delikatne, z pianką i mało słodkie.

No i dziś nie było kolacji - oba żołądki się zapełniły, nie starczyło dla niej miejsca. Czasami jednak wciągam coś jeszcze wieczorem, zazwyczaj są to proste rzeczy, np. trochę owoców, albo twarożek ze szczypiorkiem, albo jakaś surówka na szybko (kolejną z moich ulubionych jest biała kapusta poszatkowana, wymieszana z łyżką śmietany, łyżką oliwy, solą i pieprzem - palce lizać! Chrupiąca i pyszna!), rzadko jem chleb bo nie ma ci u nas dobrego pieczywa. 

I tyle. Całkiem chyba swojsko, co? ;)
Czy Wy też nie lubicie dań na słodko? Ja zauważyłam, że nie jestem w stanie się najeść np. naleśnikami z dżemem - traktuję takie danie jako deser, a prawdziwe jedzenie musi być pikantne ;) To chyba dlatego, że mam osobny żołądek na słodkie :P


Trzymajcie się cieplutko
Arsenic







25 komentarzy:

  1. Arsenic, nie będę ściemniać, że twoje menu mnie zachwyciło, bo tak nie jest (ale sama pisałaś, że nie o to tu chodzi), chciałam tylko napisać, że niezmiernie śmieszy mnie, jak ktoś, kto nigdy wegetarianizmu nie spróbował, twierdzi, że na takiej diecie można umrzeć z głodu :DDD Skąd przekonanie, że tylko mięso syci?

    Ja ze względu na problemy zdrowotne i opr od lekarza w czasie ciąży musiałam wrócić do mięsa, ale teraz, mimo że karmię piersią, powoli znowu je eliminuję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mięso trawimy bardzo długo, a więc przez wiele godzin po jego zjedzeniu nadal nie czujemy tego ssącego głodu. Warzywa niestety trzeba wciągać co chwilę, żeby nie rzucić się na słodycze ze zwykłego głodu. Może stąd to przekonanie o wyższości mięsa?
      Faktycznie, żyjąc w tipi na prerii może to mieć znaczenie, aby żołądek był pełny przez dłuższy czas, bo nie wiadomo kiedy zje się kolejny posiłek. Ale w mieście? Gdzie kanapki same przychodzą do biura? :D Eeee...

      Usuń
  2. ale ciekawy post!:) szczegolnie mi sie podoba bo jestem wegetarianka o jesli nie takich samych pogladach to o bardzo zblizonych, mi dodatkowo mieso nie smakuje... nawet jesli bym wiedziala ze jest w 100% zdrowe. Niemniej zgaduje, ze jakbym miala wybierac umrzec z glodu lub zjesc stek to pewnie instynkt by zadzialal i bym zjadla. Fajny pomysl na zupe , tez sprobuje.. i z mojej strony moge Ci polecic o ile jeszcze nie odkrylas... rozne formy indyjskiej kuchni ( na wlasna modle) np soczewica ( gotouje sie toto do 10 minut, dodaje troche oliwy i curry/przypraw indyjskich) i jest juz calkiem pozywna papka:) to samo danie tylko 40 minut gotowania z takim suszonym groszkiem i tez nie trzeba sie przy tym uganiac:) ( ew jesli ma byc bardziej wykwintnie to osra papryka + cebulka)
    pozdrawiam:) i czekam na wiecej kulinarnych postow:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja równiez nie przepadam za smakiem zdechłych tkanek, ani zakrzepłej krwi. :)

      A soczewicę bardzo lubię, szczególnie z pomidorami, świeżym lubczykiem i plastrami cukinii z grilla. Ale ja soczewicy nawet nie gotuję, bo się robi ciapa - wykombinowałam, że wystarczy ją zalać wrzątkiem i zostawić pod przykryciem na ok. 20 minut i jest mięciutka, ale nie rozpada się.
      Próbowałaś pierogów z soczewicą? Palce lizać!
      Jeśli kiedykolwiek będziesz miała okazję, to spróbuj też świeżej soi. Można ją uprawiać w ogródku tak jak fasolkę. Smakuje rewelacyjnie świeżo zebrana i ugotowana, do tego odrobina masła, zieonej pietruszki i nieczego więcej nie trzeba. Rewelacja. Smakuje zupełnie inaczej niż te przetorzone na maksa, sojowe dykty, które niekiedy mam ochotę wepchnąć producentom w...
      Mam też dobry przepis na ryż, którego nauczył mnie pewien Arab - dzięki któremu nie jest kleistą ciapą bez smaku, ale jest treściwy, konkretny i pikantny, może kiedyś wrzucę przepis na bloga.

      Usuń
  3. Nie jadłam mięsa przez 15 lat. Podczas ciąży i karmienia piersią mięso mi wręcz śmierdziało, choć obiecywałam sobie że jak poczuję potrzebę, to zjem. Najważniejszy jest zdrowy rozsądek. Tez miałam zapędy na wegetarianke od dziecka i jak tylko byłam na tyle duża, że mogłam odmówić jedzenia mięsa i nikt go we mnie nie wmuszał - zrobiłam to. Pewnego dnia nabrałam ochoty i z amatorki pasztetów sojowych przeszłam na krwiste steki. Drażni mnie dorabianie do wegetarianizmu wielkich filozofii. I drażni mnie postrzeganie osób niejedzących mięsa jako dziwaków. Moja babcia robiła mi wegetariański rosołek na wołowince, do dzisiaj wspominam to ze śmiechem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hehe taaak, babcie są najlepsze w tym wszystkim. "Tak, tak, dziecko, tam są same warzywka, jedz, jedz" No bo cóż z tego, że wywar jest na kościach? :D

      Moja rodzina już mnie nie próbuje przerobić na mięsożercę, ale przechodzę teraz cierpliwie etap czekania, kiedy rodzina Mężczyzny się tym znudzi i zaakceptuje fakt, że grila robimy osobno. Co ciekawe, to starsze pokolenie pogodziło się z tym błyskawicznie i już mi wymyślają i pichcą różne dobre rzeczy bez mięsa. Jestem pełna podziwu, wdzięczności i szacunku do takiej postawy.

      Usuń
  4. Wygląda bardzo smacznie :)

    A możesz zdradzić, co to za ćwiczenia na dzień dobry?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, bardzo różnie. Rozpisałam sobie plan na cały tydzień - co drugi dzień są to ćwiczenia bardziej intensywne, takie żeby się porządnie wyżyć i spocić, i te są na różne partie ciała w zależności od dnia, żeby nie przeciążać ich za bardzo i miały szansę się zregenerować w trakcie tygodnia.
      A w te dni lżejsze zawsze robię sobie rozgrzewkę i jakieś lekkie rozciąganie bez szczególnego nacisku na szczególne partie ciała.
      Dobrą rozgrzewką na pobudzenie ciała przed intensywniejszymi ćwiczeniami jest Powitanie Słońca: http://www.yogacards.com/yoga/practice-yoga/yoga-practice-twst.html
      Zrób dziesięć powtórek po pięć na każdą nogę i masz rozgrzane wszystkie partie ciała :)

      Usuń
  5. Ponoć dobry (w sensie dobry, nie tylko smaczny) jest chleb w okrąglaku na balickiej konkretnie chleb razowy żytni. Babeczka nauczająca na mojej uczelni o węglowodanach nam go poleciła. Nie wiem ile w tej jego dobroci reklamy a ile prawdy. Skusiłam się jednak na niego i muszę przyznać że od standardowych sklepowych chlebów różnił sie przede wszystkim swoją "pełnością". To był prawdziwie treściwy chleb. I dla mnie mega smaczny. Tylko że po jednym dniu jego tresciwość przemieniała się w megatwardość (on po prostu nie miał w sobie ani pół pęcherzyka powietrza) i ta megatwardośc bardzo przeszkadzała mojemu TŻ i z chlebka zrezygnowałam. Ale moim zdaniem był wart spróbowania. Swoją drogą i tak najbardziej lubie chleb domowy, który robią rodzice:)

    A wegetarianką nie jestem i dużo mi do wegetarianizmu brakuje. Nie ukrywam, że ponieważ na studiach miałam okazję poznać "tajniki" uboju zwierząt, to trochę mi szkoda że to tak wygląda jak wygląda. I wolę kiełbasę kupiona u nas na wsi od sprawdzonych rolników, którzy zabijają jedną świnię i robia to napewno bardziej humanitarnie niż to się odbywa z ubojniach (bo w ubojniach się nie zabija a ogłusza, i ogłuszonym zwierzętom po prostu spuszcza się krew, inaczej mięso by traciło na wartości), ale na codzień kupuję mięso w sklepie. Bo tak jest wygodniej po prostu.

    A co do wzajemnego wyśmiewania lub pouczania się przez osoby "przeciwnych nurtów", to tak z przymrużeniem oka dodam coś co ostatnio przeczytałam: "Szanuje twoje zdanie dopóki nie zaczynasz się nim ze mną dzielić" :P

    aha, ta owsianka i zupa tak mnie zaintrygowały że na pewno niedługo spróbuje :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za polecenie, może kiedyś będę miała okazję to na pewno spróbuję tego chleba. Póki co moje zapotrzebowanie na ziarno całkowicie zaspokaja owsianka, którą hojnie podsypuję siemieniem lnianym, pestkami dyni i słonecznika, otrębami i przeróżnymi "paprochami" jak je zwie Mężczyzna.

      Usuń
  6. mi jakoś owsianka nie wchodzi, ale płatki owsiane w kuchni stosuję do panierowania... zupka wygląda smakowicie, moje smaki! :P

    OdpowiedzUsuń
  7. Również mięsa nie jadam, nie mam takiej potrzeby. Ja dodatkowo też ograniczam bardzo nabiał gdyż mój organizm nie toleruje go. Dla mnie taka dieta jest najzwyczajniej w świecie normalna i w pewnym momencie zaczęło mnie dziwić dlaczego inni ludzie do każdego posiłku dodają coś mięsnego, o ile mięso nie jest podstawą :)
    Mój narzeczony przyzwyczaił się ze nie jem mięsa, nawet zaczął dostrzegać związek między kawałkiem mięsa na talerzu a zamordowaną świnią czy krową. Choć dalej uważa ze on jest drapieżnikiem ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. jem mięso, ale rzadko, nie smakuje mi ... i troszkę się brzydzę... ;)
    był czas, że długi czas nie jadła cała moja rodzinka i znajomi, którzy przeczytali pewien artykuł we 'Wróżce', w sumie nie pamiętam już o czym był, ale skuteczny :P

    dużo nas łączy, piję ziółka i uwielbiam je :)))
    i też mam drugi żołądek na kawę, słodycze itp. (zawsze się nasłucham: 'obiadu nie dokończyłaś a słodycze się zmieszczą?', odpowiadam, że mam specjalne miejsce w żołądku na takie rzeczy :D - z lewej strony :P)
    owsiankę uwielbiam, często robię
    a teraz mam jazdę na sałatki makaronowe, właśnie wcinałam czytając Twoją notkę :) oczywiście wegetariańska :P

    OdpowiedzUsuń
  9. Od jakiegoś czasu staram się nie pchać w siebie przypadkowych śmieci, wiadomo, pokarm powinien być naszym paliwem, a w dobry samochód wlewa się najlepsze :)
    Mogłabym być stale na warzywach... ale od czasu do czasu dopada mnie wielka ochota na bewsztyka, albo tatara :) mięsożerna chyba jestem :)

    OdpowiedzUsuń
  10. ehhh zaczełam czytać i przerwałam, zaczełam dopiero od przepisow. Lubie mięso-nie jem go w porazajacych ilościach ale mimo wszytsko chyba moja grupa krwii wymaga dawki czegos innego niż warzywo ;) I wole nie uświadamiać sobie za każdym razem patrząc na jakąs kiełbaske, czym ona wczesniej byla...tak czy inaczej musze zapomnieć o tym co przeczytałam-ogłaszam tygodniowy post ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, tak. Grupa krwi ;) Ja mam 0 Rh +, rzekomy myśliwy ;) Wszyscy moi znajomi się z tego śmieją i podważają moim przykładem tę durną teorię o diecie wg grup krwi.

      Usuń
    2. Ta dieta grupy krwi nie jest aż tak skrajnie durna. Na przykład u mnie okazało się, że dość mocno pokrywa się z moimi normalnymi nawykami żywieniowymi (a mam B Rh-). Jednak i tak nie traktowałabym tej diety jako faktyczny plan żywieniowy, raczej jako ciekawostkę.

      Usuń
    3. E tam, ja mogę ułożyć podobną dietę dopasowaną do typu kolorystycznego i statystyka zrobi swoje :) Ale to wciąż będzie raczej zabawą, pieszczeniem się ze swoim podejściem do żywienia i zdrowia w ogóle, niż sensownym planem żywieniowym.
      "Durne" to złe wyrażenie - dieta wg grup krwi jest zabawą i tak to traktuję. Wrzucam ją do jednego worka z wynalazkami przyczepianymi do ciała, aby prądem stymulować sobie mięśnie do pracy i w ten sposób być szczupłym, umięśnionym i ZDROWYM.

      Usuń
    4. Ale uważasz, ze nie ma po co chodzić na zabiegi elektrostymulacji (bo są nieskuteczne) jeśli ktoś ma jakieś oporne miejsca, gdzie ciezko usunąć tłuszcz?;) Zakładając, ze ktoś uprawia sport i zdrowo się odzywia, a zabieg miałby byc dopełnieniem do tego. Pytam z ciekawości:P

      Usuń
    5. Nie odpowiem Ci z poziomu mentora wiedzącego wszystko. Może i są skuteczne, częściej nie są. To, co warto przedyskutować to sens odsysania każdego grama tłuszczu.
      Jeśli zdrowo jesz i żyjesz, odrobina tłuszczyku Ci nie zaszkodzi, a nawet doda uroku. Nie zawracałabym sobie tym głowy. Takie jest moje zdanie.

      Usuń
    6. ok dzieki:)

      Usuń
  11. teoria podwójnego żołądka :) znam to i to jest rodzinne ;) ja i mój padre im beardziej pikantny obiad wsuniemy tym szybciej musi byc słodkość :)popołudniowe kafejo z ciachem to mus , dlatego u mnie dzien bez pieczenia to dzien stracony :) a mięso lubię i raz na czas z chęcią zjem jakąś balbinkę albo inna dziwaczkę :) najlepiej taka swojską :)

    OdpowiedzUsuń
  12. ja jestem wege od 13 lat,mam grupe krwi A Rh+ więc nie ma żadnych przeciwwskazań do niejedzenia mięcha xD. poza tym najważniejsze jest to,aby żyć w zgodzie ze sobą i swoim organizmem. nie jesteśmy mięsożercami, ludzie! z resztą Olu wydaje mi się,że nie ma co walczyć z wiatrakami xD
    CO do jedzenia to nabrałam ochoty na tą Twoją zupę! I też nie umiem najeść się słodkim, jeśli jestem u mamy i na obiad są np pierogi z jagodami (moja mama robi najlepsze na świecie! ) to przed muszę zjeść chociaż kanapkę,cokolwiek pikantnego i wtedy mogę zabierać się za pierogi xD.
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  13. Ja jestem raczej mięsożerna, aczkolwiek mam okresy, że nie mogę nic mięsnego do ust włożyć, bo robi mi się niedobrze. Nabrałam ochoty na twoją jarzynową :) kocham curry, ale od niedawna nie mogę go jeść, bo...mam alergię! Na curry, paprykę chili i wiele innych ostrych przypraw i ziół :( a uwielbiam ostrą kuchnię..

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie jem mięsa 5 lat, nie piję alkoholu od roku i wszędzie gdzie się nie pojawię jestem na początku traktowana jak UFO. :) Po jakimś czasie, jak ludzie widzą, w jakiej jestem kondycji, jak wszyscy chorują, a ja nie, ja wygląda ich cera, a jak moja, oraz jak zaczynają ze mną rozmawiać o podstawowej ludzkiej empatii, zaczynają zmieniać się dookoła. Nie jestem żadnym idealnym przykładem, bo moją słabością są słodkości, ale przy minimalnej chęci i wysiłku każdy może być wege. Dla mnie pies, czy królik, kot czy świnka, to generalnie to samo, a jedzenie czyichś części ciała jest wyjątkowo obrzydliwe. fu. Mój mąż też jest szczęśliwie wege. :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Arsenic - naturalnie z przekorą , Blogger