Arsenic w kuchni: dzień z wegetarianką

Cytat: D. Masłowska


Sądząc po ciekawych rozmowach, jakie nieraz prowadzę ze znajomymi (i z nieznajomymi również) na temat mojego wegetarianizmu, wnoszę iż taki sposób odżywiania się postrzegany jest jako rodzaj zdziwaczenia. 
Pomijając kwestie ideologiczne, filozoficzne itp, dla mnie jedzenie mięsa dostępnego w sklepach jest równie zdrowe i naturalne jak jedzenie papy z azbestu, i to powinno wyczerpać temat. 


Inna sprawa, że ja do swojego wegetarianizmu żadnej filozofii nie dorabiam - ot, zwyczajnie nie czuję potrzeby polowania. Gdy ją poczuję, nie będę się powstrzymywać, zasłaniając się wątłą filozofią. To nie jedzenie mięsa spowodowało takie a nie inne warunki bytowe zwierząt hodowlanych, sorry. To przemysł, wygodnictwo. 
Jestem więc potencjalnie osobą jak najbardziej mięsożerną - jeśli tego będzie wymagało przetrwanie. Na razie nie wymaga.

Gdyby mięsożerni pragnący zjeść kotleta najpierw musieli go sobie znaleźć w lesie i w sposób krwawy, i brutalny go upolować; następnie oskórować, oprawić zwierzę, zabezpieczyć mięso aby się nie zepsuło i dopiero na samym końcu wykroić kawałek, doprawić i przyrządzić, to w naszym gangnam-dubstep-emo-ikea społeczeństwie byłoby znacznie więcej wegetarian, gwarantuję Wam.
Nie mam nic przeciwko mięsożernym, dopóki są świadomi tego, że mięso to żywe zwierzę, które ktoś zabił. 
Odrzuca mnie upośledzanie samych siebie (dotyczy to wielu dziedzin życia) i wmawianie sobie, że czegoś nie dam rady zrobić; zrzucanie odpowiedzialności na innych. Jeśli czegoś faktycznie nie daję rady zrobić i więcej wysiłku wkładam w to, aby sobie to wmówić niż próbować dalej - to przestaję. Mówię ogólnie, ale ten schemat dostrzegam w wielu bardzo różnych sytuacjach, nie dotyczy to wyłącznie zrzucenia odpowiedzialności na znienawidzonego rzeźnika za zabijanie zwierząt.

Mieszkając w mieście, taplając się w nadmiarze jedzenia i mogąc wybrać jedzenie dobre gatunkowo, czyste - nie muszę spożywać mięsa nafaszerowanego saletrą. 
Wiem, jak ono smakuje - nie przez całe życie byłam wegetarianką, choć od wczesnego dzieciństwa przejawiałam skłonność do zostania nią. 

Zapraszam Was dziś na dzień z wegetarianką, będziecie mieli nietypową okazję zajrzeć mi do garnków. Przekonacie się, że daleko mi do świrów żywiących się promieniami słońca. 
Szczerze mówiąc, miałam chęć przygotować coś ekstra na tę okazję - ale dopadł mnie leń i zobaczycie tylko to, co przygotowuję naprędce, gdy czasu ani chęci na pichcenie nie ma.

Z góry pragnę uciąć wszelkie zbędne dyskusje na temat jakości takiej diety - te dania, które za chwilę zobaczycie nie roszczą sobie absolutnie żadnego prawa do bycia daniami flagowymi diety wegetariańskiej. Na pewno nie uzupełniają zapotrzebowania na wszystko, czego człowiek potrzebuje - takie dni się zdarzają i nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej, że każdego dnia skrupulatnie liczymy ilość przyswojonych mikroelementów, bo tak nie jest. Człowiek by zwariował, a na pewno musiałby się potwornie nudzić.

Uprzedzam także, że nie jestem na żadnej diecie odchudzającej, nie liczę kalorii i nie odmawiam sobie niczego, na co mam akuratnie chętkę. Bo to głupie.
Codziennie ćwiczę aby utrzymać swoje ciało w dobrej kondycji i to - jak do tej pory - wystarcza mi aby tyłek się nie wylewał ze spodni. 
Jeśli ktoś czuje taką potrzebę, może mi wyliczyć kalorie i tłuszcz spożyte tego dnia, proszę bardzo :)

Na śniadanie o godz. 8 rano od baardzo już długiego czasu jadam moją ukochaną owsiankę. Mówiłam o niej więcej tutaj:



Dziś wzięło mnie na figle i postanowiłam sobie swoją mieszankę urozmaicić. 

Owsianka:


  • 4 łyżki mieszanki płatków owsianych górskich, otrąb żytnich i pestek dyni
  • pół szklanki maślanki
  • jabłko
  • mięta do smaku
Płatki zalewam maślanką, dodaję utarte na grubej tarce jabłko i przyprawiam suszoną miętą. Wolałabym oczywiście świeżą miętę, ale coś nie chce ona rosnąć u nas, stąd mięta suszona.
Taka owsianka jabłkowo-miętowa zaspokaja mój pierwszy głód ok. godz. 8 rano. W sumie to i drugi głód zaspokaja, bowiem syci na długo. 




Jeszcze na chwilę wrócę do momentu sprzed śniadania - dzień zaczynam od szklanki wody i ćwiczeń. Potem najczęściej piję napar z pokrzywy, który niesamowicie mi ostatnio smakuje. Zawsze lubiłam zapach mokrych pokrzyw tuż po deszczu - taka herbatka jest jego nikłym echem, ale jednak zabiera mnie na chwilę w cieplejsze dni :)




Koło godziny 11 zaczynam mieć zachciewajki, więc łapię za jakiś owoc.
Dziś to były dwie mandarynki - wystarczyły, aby nie zerkać tęsknie na lodówkę przed obiadem :)

Takie przegryzki robię sobie często. Są to zwykle owoce - świeże lub suszone, albo orzechy włoskie, których zawsze jest od groma w domu (nikomu się nie chce łupać), albo szklanka maślanki czy jakaś prosta surówka (np. marchewka z chrzanem - moja ulubiona!). Zależy, co jest akurat pod ręką. 
Do tego czasu też zwykle wypijam już ok. litr wody (nie przerażajcie się, to są 4 szklanki... bardzo mało!) mineralnej zamiennie z herbatkami. 




Moimi ulubionymi ostatnio są skrzyp, pokrzywa, rumianek i jakaś mieszanka, w której nie ma hibiskusa. Nie przepadam za jego smakiem, a ta mieszanka ("Bukiet ziół" na zdjęciu) była w sklepie jedyną bez tego kwiatu w składzie.

O 12 z minutami przychodzi jednak czas na coś sensowniejszego, więc pichcę naprędce zupkę, którą ja i mój Mężczyzna bardzo lubimy. Jest to bardzo kremowa w konsystencji i pikantna w smaku jarzynowa curry.

Przepis nigdy nie jest stały, zależy od tego, co aktualnie mam w lodówce. Nie jest zasadą, że w  garnku musi się znaleźć jedna wielka pietruszka i jedna miniaturowa, podwiędła marcheweczka. Proporcje nie są stałe ;) Skład zależy też w dużej mierze od tego, co się aktualnie kończy i nie ma innej koncepcji nań ;)
Jedyną stałą jest wywar jarzynowy mocno doprawiony curry z przysmażoną cebulką.


Zupa jarzynowa curry:


  • litr wody mineralnej (tak, przygotowuję zupy, herbaty i kawę na wodzie mineralnej)
  • 1 duży korzeń pietruszki
  • 1 zwiędnięta, mała marchewka
  • reszta kukurydzy z puszki
  • resztka zielonego groszku z puszki
  • 3 cebule
  • sól, pieprz, liść laurowy, ziele angielskie, owoc jałowca, curry, szczypta chili, świeża bazylia do dekoracji
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżki śmietany




Aby wszystko poszło sprawniej, marchewkę i pietruszkę trę na tarce z grubymi oczkami i gotuję z przyprawami z wyjątkiem curry. Pod koniec gotowania dorzucam kukurydzę i groszek.
Na patelni podsmażam cebulę pokrojoną w piórka. Gdy się zeszkli, dosypuję łyżkę lub dwie curry i wciskam czosnek, smażę jeszcze chwilę. Jeśli zrobi się zbyt sucho, dolewam wywaru z garnka. Dzięki podgrzaniu curry uwalnia więcej aromatu. A potem wszystko wrzucam do zupy i gotuję jeszcze sekundę.
Zabielam śmietaną i gotowe.

Zupa jest szalenie rozgrzewająca, idealna na takie dni z zawieruchą za oknem. Robi się ją w 20 minut.

Ok, dzień jest zabiegany, stresujący, nie ma czasu robić wykwintnych dań, których nie wstyd pokazać na blogu. A poza tym to nie sezon na dobre warzywa - niestety. Na kaszę nie miałam ochoty, no więc - spaghetti! :D

O godz. 15 ślinka mi już cieknie na coś treściwszego, więc zarzucam spaghetti z sosem pomidorowym.
Najlepsze są pomidory świeże, ale jeśli o tej porze roku jedyne pomidory jakie mogę dostać są bladozielone i kosztują 10 zł na kg (czyli 5x więcej niż banany), to jednak wybieram te z puszki. 


Spaghetti z sosem pomidorowym:


  • spaghetti (tyle, ile potrzebujesz)
  • 3 dojrzewające w słońcu, soczyste, czerwone pomidory... lub puszka pomidorów
  • łyżka przecieru pomidorowego
  • łyżka śmietany
  • sól, pieprz, dużo oregano, szczypta chili, dużo świeżego szczypiorku do posypania
  • żółty ser (tyle, ile potrzebujesz... albo ile dasz rady wciągnąć)





Pomidory kroję byle jak i wrzucam na patelnię, dodaję odrobinę soli i chili. W międzyczasie gotuję makaron al dente. Gdy pomidory się rozpryczą, dodaję przecier pomidorowy i śmietanę oraz resztę przypraw bez szczypiorku. 
Ugotowany makaron wrzucam do sosu i mieszam. A następnie dowalam sobie do korytka ile uniosę, posypuję przesadną ilością szczypiorku i sera, voila!

Po takim jedzonku na długo nie mam ochoty na nic więcej. Bardzo często jest tak, że poza "czymś do kawy" nie mam już ochoty jeść tego dnia i nie zmuszam się - bo po kiego?

Na kawę zwykle mam chęć od razu po obiedzie, mam nawet teorię mówiącą o istnieniu tajemniczego, drugiego żołądka trawiącego wyłącznie kawę i słodycze. Dlatego po zjedzeniu nawet sutego obiadu nadal jestem w stanie zmieścić kubek kawy z jakimś dodatkiem ;)
No, ale staram się jednak odczekać tę przyzwoitą godzinkę nim sobie zaparzę coś aromatycznego...

Kawa to mój rytuał, podczas którego w środku dnia zwalniam, mam czas tylko dla siebie i na swoje zachcianki. Koło godz. 17 zwykle zaczynam czuć się zmęczona i ociężała umysłowo, potrzebuję się zresetować. Nienawidzę drzemek w ciągu dnia - wybijają mnie z rytmu, sprawiają, że już do końca dnia jestem rozespana i do niczego, a potem mam kłopoty z zaśnięciem. 




O kawach chyba niedługo zrobię osobnego posta, bo jestem ich wielką miłośniczką. Wcześniej pisałam już o Kujawiance (KLIK!), której smak i skład mnie urzekły, ale pijam też regularnie te prawdziwe kawy. 

Wiem, że jest to nałóg i niezdrowy, i w ogóle - ale póki co wciąż jeszcze sprawia mi przyjemność, dlatego nie mam zamiaru z picia kawy na razie rezygnować. 
Nie rozbestwiam się, piję jedną kawę dziennie, dzięki czemu nadal jest to dla mnie rytuał, chwila relaksu dla mnie a nie bezmyślna konieczność. 
Dałam sobie absolutnego bana na kawę przed południem, a i tak zwykle nie piję jej przed godz. 14-15. Nie ma mowy o wmawianiu sobie, że potrzebuję kawy aby się obudzić rano - od tego są ćwiczenia i świeże powietrze. Znów - nie upośledzam się wmawianiem sobie bzdur.

Dziś do kawy nie było żadnego słodkiego dodatku - ilość wciągniętych dziś węglowodanów chyba sprawiła, że nie miałam ochoty. Często jednak mam ;)
Kawę piję bardzo mocną, czarną i gorzką. Jak diaboł.

Wieczorem, koło godz. 19 czy 20 jest czas na oglądanie filmów wspólnie z Mężczyzną, na ćpanie kakao i gapienie się na rybki, tudzież na inne ciekawsze rzeczy. Wtedy też najczęściej dogadzamy sobie - a to budyniem, a to ciastem...




Dziś było kakao i zbożowe ciastka, niestety kupne bom leń patentowany i zła kobieta, nie piekę swojemu Mężczyźnie domowych, zdrowych ciastek. 
Piekielnie słodkie - na zdjęciu uwieczniłam trzy, ale dałam radę wciągnąć dwa bo mi język kołowaciał od tego cukru i chemii. 
Na szczęście jak Mężczyzna zrobi kakao to nie ma bata, jest pyszne. Delikatne, z pianką i mało słodkie.

No i dziś nie było kolacji - oba żołądki się zapełniły, nie starczyło dla niej miejsca. Czasami jednak wciągam coś jeszcze wieczorem, zazwyczaj są to proste rzeczy, np. trochę owoców, albo twarożek ze szczypiorkiem, albo jakaś surówka na szybko (kolejną z moich ulubionych jest biała kapusta poszatkowana, wymieszana z łyżką śmietany, łyżką oliwy, solą i pieprzem - palce lizać! Chrupiąca i pyszna!), rzadko jem chleb bo nie ma ci u nas dobrego pieczywa. 

I tyle. Całkiem chyba swojsko, co? ;)
Czy Wy też nie lubicie dań na słodko? Ja zauważyłam, że nie jestem w stanie się najeść np. naleśnikami z dżemem - traktuję takie danie jako deser, a prawdziwe jedzenie musi być pikantne ;) To chyba dlatego, że mam osobny żołądek na słodkie :P


Trzymajcie się cieplutko
Arsenic







Copyright © 2014 Arsenic - naturalnie z przekorą , Blogger