Ulubieńcy, Syndrom Tourette'a i dzik!

Goszcząc w Piotrowie nakręciłam dla Was ulubieńców ostatnich miesięcy.

Z pewnymi przeszkodami, co prawda, ponieważ głupawka moja i mojego mężczyzny była nie do opanowania momentami, ale udało się.

Zależało mi na tym, żebyście i Wy skorzystali w jakiś sposób z mojego tam wypoczynku (który był zwykłym lenistwem, nazywając rzeczy po imieniu), więc zadbałam o odpowiednie tło w moim filmie. 

Zanim jednak go obejrzycie, zapraszam na kilka garści konkretów o produktach, które mnie zauroczyły, bo tego w filmie nie ma ;) 
A wszystko jest winą dzika!
Pierwszym ulubieńcem, który zrobił dobrą robotę u mnie, jest drewniana szczotka do masażu.
Szczotka jest no-name i nie pamiętam ile kosztowała, ale takich produktów jest pełno w drogeriach i nie są drogie, więc jeśli się rozejrzycie, na pewno znajdziecie coś odpowiedniego.


Trochę żałuję, że ma tak krótką rączkę, bo świetnie nadawałaby się także do samodzielnego masowania, czy szczotkowania pleców. A tak... muszę o wszystko prosić mężczyznę. 
Producenci tego typu narzędzi obiecują, że szczotka stymuluje krążenie, odpręża mięśnie i pomaga w walce z cellulitem. I tu słowo "pomaga" jest zdecydowanie kluczem do zrozumienia sensu posiadania takiej szczotki.


Niestety, szczotka niczego nie robi sama. Leżąc na półce traci swoje właściwości antycellulitowe, absolutnie nie ma w sobie nic z dalekich kuzynów "kijów-samobijów", nie wykazuje też magicznego działania na odległość. Samo jej posiadanie nie redukuje skórki pomarańczowej na tyłku, trzeba więc ten tyłek ruszyć, zawziąć się, być systematycznym i nie odpuszczać.
Masuję codziennie po wieczornej kąpieli, poświęcając na to minimum pół godziny, aż wychodzę z łazienki czerwona jak rak. Stosuję ją wraz z olejkami i oliwkami do ciała, aby był poślizg, ładny zapach i dodatkowe nawilżenie.
Cudów nie ma, ale po trzech miesiącach codziennej harówy połączonej z dietą i lekkimi ćwiczeniami widzę rezultaty - zmniejszony cellulit i skórę wyraźnie napiętą, jędrną. Jestem też fantastycznie zrelaksowana po takim masażu, ekstra uczucie.
Alternatywą jest wiara w specyfiki kosmetyczne przeplatana łykaniem czekolady "na depresję", lub gabinety masażu: "a niech masują za mnie".

Z gadżetów mam jeszcze dwa pędzle. Tak się złożyło, że oba są firmy Hakuro. Jeden z nich - H52 - mam od ponad roku. Używam go zwykle do nakładania podkładu w płynie, ale świetnie się spisuje przy rozcieraniu korektorów. A uwielbiam go właśnie za tę półokrągłą główkę. Płaskie pędzle nigdy się u mnie nie spisywały przy nakładaniu podkładu, ten jest idealny. 



Ma bardzo zbite włosie, a przy tym niezwykle delikatne i przyjemne w dotyku. Nie zostawia smug na twarzy, nie zostawia też włosia. Jedyną jego wadą jest niestety krótka rączka - jest to cecha charakterystyczna pędzli Hakuro i nie do końca mi to odpowiada, choć przyznam, że dzięki temu wygodniej się je pakuje do kosmetyczki niż np. pędzle z Kozłowskiego. 

Wykonany został z wysokiej jakości włosia syntetycznego, dwukolorowego - włosie w kolorze brunatnym na całości, końcówki jasne. Bardzo gęste i miękkie włosie, ułożone w okrągłej skuwce, przycięte zostało na okrągło tworząc "kulkę". 
Stanowi idealne narzędzie do rozprowadzania wszelkich produktów płynnych, kremowych - takich jak podkład, korektor, róż. 
Rączka drewniana, malowana na czarno wraz ze srebrną skuwką tworzą estetyczną całość.

Niestety, nie sprawdził się u mnie do aplikowania podkładu mineralnego. Produkt zaczyna się warzyć przy najdelikatniejszym nawet rozcieraniu, więc sobie odpuściłam i stosuję tylko do podkładów w płynie. 
I nie zamienię, jest genialny. Kosztuje ok. 35 zł.

Niespodziewanie kolejnym pędzlem-ulubieńcem został niedawno kupiony Hakuro H13.
H13 wykonany został z wysokiej jakości naturalnego włosia kozy. Bardzo miękkie włosie, ułożone w okrągłej skuwce, przycięte zostało na kształt "jajka". 
Stanowi idealne narzędzie do rozprowadzania wszelkich pudrów brązujących, róży, rozświetlaczy. Niezastąpiony przy konturowaniu twarzy i nadawaniu jej wymarzonych kształtów. 


Pędzel nie pozostawia nieestetycznych smug, nie gubi włosia i nie odkształca się.
Rączka drewniana, malowana na czarno.

Kupiłam go z myślą o pudrach brązujących, sprawdził się fenomenalnie. Potem miałam go akurat pod ręką, gdy potrzebowałam rozetrzeć rozświetlacz na szczytach kości policzkowych, zrobił to fantastycznie, dużo lepiej niż moje palce. I na koniec okazało się, że jest tym brakującym pędzlem do nakładania podkładu mineralnego. Robi to w sposób absolutnie bezbłędny. 
Spiczasta końcówka dociera bez problemu w kąciki oczu, czy obszary wokół nosa, rozkładając minerały cieniutką, niewykrywalną warstewką. 
Nie potrzebuję mniejszego, precyzyjnego pędzla do nakładania podkładu czy korektora mineralnego w te miejsca. Jestem nim zachwycona. Cena to ok. 25 zł.

Zostając przy minerałach, jestem absolutnie zakochana w tym, jak się prezentują na twarzy.
Uwielbiam cienie mieneralne, mam ich zresztą od groma, o czym pisałam Wam w moim artykule o pigmentach. 
Używam też podkładu z firmy Lily Lolo w kolorze China Doll. 
Zanim go jednak kupiłam, zamówiłam kilka próbek, aby dobrać odpowiedni odcień. Właściwie, China Doll nie do końca jest moim idealnym odcieniem, ale jest na tyle bliski ideałowi, że nie widać różnicy między nim a moją skórą, szczególnie latem. 
Mam go na sobie w moim filmie z ulubieńcami, możecie więc przekonać się, jak produkt się prezentuje "na żywo".

Jest to podkład o bardzo jasnym odcieniu ze zbalansowanym kolorytem dla jasnej i bardzo jasnej karnacji. Posiada naturalny filtr przeciwsłoneczny SPF 15. 

10 gram w słoiczku z bardzo wygodnym sitkiem kosztuje ok. 70 zł.
Skład: Mika, Tlenek Cynku, Dwutlenek Tytanu, Tlenki Żelaza, Ultramaryna

Hicior, po prostu hicior.
Czyste minerały bez konserwantów - bo po co kamykom konserwanty? Gdyby je bakterie toczyły, nasza planeta byłaby już przeżarta na wylot. 
18 odcieni do wyboru, mój jest drugim w kolejności, najjaśniejszy jest Porcelain. Miałam go również i stosowałam w zimie, oraz latem jako korektor pod oczy. 

Kolejny produkt jest moim faworytem od przeszło trzech lat.
Mowa o pudrze bambusowym z Biochemii Urody.
Używałam wielu jego wersji - z jedwabiem, z owsem, teraz weszła nowość: Puder bambusowy anty-UV. 

Skład: Puder bambusowy, puder jedwabny, tlenek cynku mikronizowany.

Teoretyczny stopień ochrony Pudru wynosi SPF 12-14, co w połączeniu z kremem zawierającym filtr, oraz z podkładem, który także często ma jakieś filtry, jest świetnym uzupełnieniem ochrony przeciwsłonecznej. 
Latem najczęściej mój makijaż polega na zmatowieniu tym pudrem wcześniej nałożonego filtru przeciwsłonecznego i pomalowaniu rzęs.

Czy muszę w ogóle cokolwiek mówić o tym pudrze? 
Całkowicie transparentny, świetnie matuje (u mnie na długie godziny, co jest dobrym wynikiem biorąc pod uwagę moją mieszaną cerę). Ma działanie antybakteryjne, więc jest polecany osobom z trądzikiem. Albo nawet z jednym pryszczem na ruski rok. Dzięki zawartości licznych aminokwasów, ma własności nawilżające i odżywcze. 
60 ml (14 g) kosztuje 18.80 zł + koszty przesyłki. 

No i wreszcie kosmetyk - zdziwienie roku ;) 
Mała tubka, z powodu której w ogóle zapragnęłam nakręcić ulubieńców. 
Jest to korektor w kolorze zielonym, firmy Delia. Jak zapewnia producent:
Mineralny korektor o zielonym odcieniu doskonale tuszuje popękane naczynka krwionośne oraz inne niedoskonałości skóry. 



Składniki aktywne:

 • ekstrakt z kasztanowca poprawia ukrwienie skóry, likwiduje obrzęki, zapobiega pękaniu naczynek,
• kofeina poprawia ukrwienie, przywraca zdrowy koloryt.
 Poj. 10 ml, cena to ok. 9 zł.
Coś z tą kofeiną i kasztanowcem musi być na rzeczy, skoro tak się polubiliśmy z tym mazidłem. 
Wcześniej zielonych korektorów używałam spontanicznie i niezbyt regularnie ani gorliwie. Zwykle miały zbyt nachalny, ciepły odcień, który przebijał przez podkład, więc machnęłam ręką i na moje czerwone przebarwienia stosowałam przez jakiś czas zieloną bazę z Clinique, której odcień i ogólne efekty stosowania mnie nie zadowalały. Podobnie jak i cena. 
Po pierwszym użyciu korektora z Delii uznałam, że to koniec eksperymentów z tanimi kosmetykami. Konsystencja była wodnista, korektor niczego nie zakrył, porażka. Wrzuciłam go na samo dno kufra i zepchnęłam w niepamięć. 
Kilka miesięcy później natknęłam się na niego przypadkiem i najwyraźniej w tym czasie nieco zgęstniał, to musi być ta przyczyna, bo nie znajduję innej. 
Kryje średnio, ale zadowalająco jak na produkt, który ma niwelować czerwony odcień i nie przebijać przez nakładane następnie podkład i puder. I on to robi. 


Użyłam go w swoim filmiku o rutynie makijażowej, zerknijcie jak on się sprawdza "na żywo". Możecie ocenić też efekt przed i po. Jak dla mnie - rewelacja za 9 zł. 
Świetnie współpracuje z podkładem mineralnym z Lily Lolo. Ma też bardzo stonowany odcień zieleni, taki chłodny, nieco może szarawy, pistacjowy. Idealny dla mnie. Jego najważniejszą zaletą jest też - o dziwo - konsystencja. Kremowy, ale bardzo szybko zastygający na skórze, dzięki czemu nie ma mowy o zbieraniu się w załamaniach skóry ani tym bardziej o spływaniu. Jest niewidoczny na skórze.
Ma delikatny, lekko mydlany zapach - nie drażni mnie, choć zdecydowanie wolę kosmetyki bezzapachowe. Polecam, dajcie mu szansę, bo moim zdaniem warto.

Na koniec książka o tytule nieco ironicznie podsumowującym moje wywody o kosmetykach. "Wszystko marność" autorstwa Dariusza Hoeft.


Czytałam ją na przełomie maja i czerwca w każdej wolnej chwili. O czym ona właściwie jest? 
Właściwie o wszystkim :) To historie wielu ludzi, kilku pokoleń, które coś łączyło - albo byli rodziną, albo przyjaciółmi, bądź sąsiadami. Historie opowiedziane w sposób bardzo lekki, bezpośredni, ale bynajmniej nie jest to lektura frasobliwa. 
Zmusza do myślenia o rzeczach przykrych i do wyciągania swoich wniosków. 
Opowiadanie bardzo życiowe, bardzo. Tak bardzo, że niektóre fragmenty chcielibyśmy pominąć, wymazać, jak to zwykle w życiu się robi.

Co ciekawe, autor stara się charakteryzować bohaterów poprzez sposób, w jaki umarli - tak, jakby to właśnie ich śmierć była wyznacznikiem jakości ich życia. 

Śmierci jest w książce dużo i są jej różne rodzaje, opisane zwykłym językiem, po prostu. 
Opowiedziane przez osobę, która nie próbuje nadawać jej większego znaczenia, niż ma rzeczywiście.

Klimatem ta powieść przypomina mi nieco kultowe "Sto lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza - ale w wydaniu naszym, polskim, pszenno-buraczanym. 
W tym dobrym sensie, o ile taki jest możliwy w tego typu określeniu.



Dla lubiących romanse, są też wątki romantyczne - flirt kury domowej w sanatorium czy opowieść głównego bohatera o zdradach (wielorakiego znaczenia) jego kolejnych kobiet. 
Sensacja? Proszę bardzo: wątek wojenny, cinkciarski, więzienny, podpalenie i nielegalne interesy. 

Polecam dlatego, że choć czytam dużo, żadna książka już od wielu miesięcy nie przykuła mojej uwagi tak bardzo, jak ta właśnie. 
Myślę, że wrócę do niej za jakiś czas.


O moich ulubieńcach w wersji jak najbardziej frywolnej posłuchać możecie w filmie, który jakimś cudem udało mi się nakręcić na łonie natury pomimo dzika i Syndromu Tourette'a ;) Polecam dla rozluźnienia.



Dzięki za uwagę i do następnego!
Arsenic

4 komentarze:

  1. Ja muszę się zaopatrzyć w pędzelek jakiś dobry do podkładu :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli podkład płynny - to z pędzli mogę polecić tylko Hakuro H52, u mnie sprawdza się idealnie. Świetne rezultaty daje też spryskanie go wodą lub hydrolatem przed nabraniem podkładu.

      Usuń
  2. Puder bambusowy powodował u mnie duszności podczas nakładania, więc nie zajrzę do niego powtórnie, ale ZDZIWIENIE roku mnie zaintrygowało :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mam korektory Delii - żółty i zielony. Żółty przy pierwszych dwóch użyciach zachowywał się tak jak napisałaś. Troszkę był lejący. Ale teraz jest taki sam jak zielony. Bardzo je lubię i choć myślałam nad szukaniem czegoś innego to chyba z nich nie zrezygnuję. Cena jest idealna. Bardzo lubię w zielonym korektorze to, że nie jest to zimna zieleń, a raczej pistacja. Dzięki temu nie wygląda bardzo chłodno na mojej twarzy :3 Jak się skończą to na pewno kupię następne, choć przede mną daleka droga do zużycia całego opakowania.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Arsenic - naturalnie z przekorą , Blogger