Kremy do rąk w moich torebkach
Taaak... tytuł Was nie myli, mam zamiar napisać post o tych wszystkich kremach, które noszę ze sobą w różnych torebkach. Nie jest to bynajmniej kolejny mój perfekcyjny sposób organizowania sobie życia w stylu: "każda torebka ma inny krem o innych właściwościach, więc gdy idę na imprezę, biorę kopertówkę, w której jest krem mogący w razie potrzeby zastąpić żel Durexa..." :)
Ja po prostu w każdej torebce mam stały, żelazny zestaw składający się z chusteczek, gumy do żucia, kremu do rąk, lusterka i nawilżacza do ust. Dzięki temu niezależnie od tego, którą z nich porwę wybiegając z domu, wiem że będę miała w co wysmarkać nos i czym posmarować dłonie po wyjściu z toalety.
No i tak się złożyło że tych kremów trochę jest, a przy okazji - są niezłe. Nigdy nie kupuję tych tanich, pachnących chińską fabryką cukierków kremów po dwa złote, choćby mnie przypiliło - zawsze staram się dobrać krem tak, abym była po prostu z niego zadowolona.
I z tej przyczyny w torbie "na uczelnię" znajduje się krem z Osmoza Care (w zestawie z żelem antybakteryjnym już innej marki).
Jest to już moja druga buteleczka, bo krem się sprawdził i z przyjemnością do niego wróciłam. Jest tłusty, więc sprawdza się idealnie właśnie w semestrze jesienno-zimowym, a jego zapach momentalnie sprawia, że stają mi przed oczami mury uczelni. Będę go już chyba do końca życia kojarzyła z tym miejscem, bo zwykle tam go najczęściej używam.
Ostatnio kupiłam całkowitą dla siebie nowość, krem marki Planeta Organica. I z masłem shea, bo czemu by nie. Do wyboru była jeszcze oliwka, ale ja mam sentyment wielki do masła shea. Krem kosztował jakieś 12 zł, ale moim zdaniem warto. Masło shea jest w składzie na drugim - po wodzie - miejscu, a mamy tam jeszcze olejek rumiankowy i olej z róży, a wszystko w całkiem zgrabnym składzie bez większych zgrzytów.
Wielkim plusem tego kremu z kolei jest to, że prawie wcale nie pachnie - niczym, nawet nie daje tego charakterystycznego zapachu masła shea. Krem jest dość gęsty, ale ładnie się wchłania i chroni skórę dłoni.
Tubka jest idealna nawet do niewielkich torebek i ostatnio z niego korzystam najchętniej.
O hypoalergicznym balsamie z Pat&Rub pisalam Wam obszerniej tutaj: KLIK! Nie będę się powtarzać - krem jest świetny, na pewno do niego wrócę gdy mi go zabraknie. Póki co, wykańczam reszteczki i już pomału wdrażam w użycie jego kolegę, czyli balsam z edycji urodzinowej o orzeźwiającym zapachu. Panie z Pat&Rub ochrzciły ten zapach mianem "wytrawnej cytryny" i coś w tym jest - czuć tam nie tylko cytrynę, ale też bardzo delikatną woń ziołową.
Sam balsam w działaniu jest świetny, jakość i poziom nawilżenia są porównywalne do kolegi wyżej, ale gdybym miała się zdecydować na jeden z nich - wybrałabym hypoalergiczny. Dlaczego? Z uwagi właśnie na zapach. Ten z edycji urodzinowej jest ładny, orzeźwiający, ale na dłuższą metę zbyt męczący dla mnie. Ogonek ostatnich pięciu składników z listy wyraźnie dominuje w tej kompozycji sprawiając, że zapach szybko się nudzi.
Pani Marta na spotkaniu blogerek w Częstochowie pytała nas, co byśmy powiedziały na wprowadzenie zapachu typowo ziołowego, pachnącego ogrodem po deszczu. TAK!! Ja poproszę! Kocham takie zapachy i chcę bardzo mieć nareszcie kosmetyk do pielęgnacji choćby dłoni, który tak pachnie. Byłoby to coś naprawdę unikatowego i bardzo w moim stylu. Mogą to być nawet hardkorowe ziołowe aromaty - szałwia, melisa, drzewo herbaciane (ehe, zioło ;P) ... ja to wszystko uwielbiam i będę zachwycona, jeśli zapach ten będzie prawdziwie wytrawny i nie przywalony toną cukru ani limonenu.
Póki co, balsam ten stoi na biurku przy komputerze i używam go bardzo często.
Obok niego stoi też krem pudrowy z Peggy Sage, na którego widok oczka się zaświeciły Angel i dostała ode mnie hojną jego odlewkę.
Jest to krem specyficzny, bowiem w składzie ma kaolin i talk, dzięki czemu nie pozostawia na dłoniach śliskiej, tłustej warstwy. Można go wsmarować i prawie natychmiast bez szkody dla klawiatury napisać długiego posta o kolekcji kremów do rąk ;)
Drażni mnie opakowanie - zwykły słoik z zakrętką, z którego dość zwarty krem wydobywamy paluchem. Dyskwalifikuje go to z noszenia w torebce, ale w komfortowych warunkach domowych daje radę.
Mimo wszystko, słoik na pewno przeżyje drugą młodość po wykończeniu produktu. Mam manię zbierania tego typu opakowań i wykorzystywania ich do przechowywania swoich samoróbek. Przyda się na pewno.
Nie zauważyłam, aby jakoś szczególnie pielęgnował moje dłonie - ot, smarowidło, które nie tłuści. Zapach jest dość mocny, dla niektórych duszący, pudrowy. Raczej nie moje klimaty, choć czasem lubię gdy mi dłonie pachną czymś innym.
Wadą może być to, że nałożony grubiej potrafi smużyć i wałkować się.
Tak więc - nie pytajcie mnie, czym smaruję dłonie. Często jest tak, że jednocześnie zużywam kilka opakowań a i tak na noc najchętniej smaruję je po prostu czystym masłem shea.
Miłego dnia!
Arsenic