Moja aktualna pielęgnacja nie zmieniła się tak bardzo - lipiec 2014
Uch, to będzie długi post :)
Prosiłyście mnie o podsumowanie mojej aktualnej pielęgnacji i oto jestem, choć - gdy tak patrzę na półkę w łazience - nie za wiele się zmieniło od czasu poprzedniego postu.
Niektóre sposoby uległy ulepszeniu, tak mogę to chyba nazwać.
I niech obowiązkowi stanie się zadość - mam cerę mieszaną, 30+ i w całkiem niezłym stanie. Poza pojedynczymi przypadkami zaskórników otwartych i zamkniętych właściwie jestem szczęśliwą posiadaczką całkiem dobrze wyglądającej cery. To mam po mamusi :)
Tak, ten puder na zdjęciu powyżej jest dla mnie zbyt ciemny :D Wrażenie to potęguje jeszcze słońce zachodzące na wprost mnie. Poza pudrem mam na twarzy jedynie filtr Ziaja Med przeciwzmarszczkowy.
1. Oczyszczanie
Nadal moim ulubionym sposobem zmywania makijażu są oleje - i nadal nie jest to OCM. Ale od grudnia 2012 roku moje oleje mają w składzie również emulgator, sprawiający że demakijaż jest szybszy. Olejem zmywam makijaż a olej zmywam czystą wodą - emulgator wiąże olej z brudem oraz wodą, dzięki czemu wszystko jest pięknie zmyte, a skóra czysta i nie przesuszona.
Uwielbiam ten sposób, nie zamienię na żadne micele (choć nadal, wracając z imprezy o 4 nad ranem lubię po prostu umoczyć wacik w micelu i zmyć makijaż na ślepo - nie robię tego jednak często).
W tym poście: KLIK! znajdziecie prosty przepis na oliwkę hydrofilną, którą możecie zrobić sobie sami. Ulepszeniem tego pomysłu jest magiczne masło do mycia: KLIK!
Zdarza mi się tę metodę stosować również rano, gdy nie mam makijażu - ot dla wygody i fantazji. Przeważnie jednak rano używam jakiegoś delikatnego żelu do mycia - i najczęściej jest to albo samoróbkowy żel, do którego dodaję same najlepsze składniki, albo po prostu żel Sylveco, który uwielbiam w obu wersjach.
Niebawem na blogu opublikuję przepis na naprawdę świetny żel bazujący na solance termalnej. Super sprawa.
2. Złuszczanie
Opcje są dwie - nieśmiertelna bromelaina zmieszana z mlekiem w proszku lub korund, który dodaję do żelu do mycia twarzy.
Obie wersje sprawdzają się u mnie równie dobrze i trudno mi z któregoś sposobu zrezygnować. W przypadku bromelainy (post: KLIK!) często robię sobie maseczki, które trzymam na twarzy przez ok. 10-15 minut, po czym zmywam wodą. Skóra już podczas zmywania jest wyczuwalnie gładsza, nie czuć pod palcami charakterystycznych nierówności.
W korund (post: KLIK!) zaopatrzyłam siebie i połowę znajomych - jest to tani, bardzo skuteczny i wbrew pozorom delikatny sposób na pozbycie się paru warstw obumarłego naskórka. Lubię dodawać go do żelu do mycia twarzy, czasami do oliwki hydrofilnej, tworząc gęstą pastę, którą następnie masuję twarz.
Jeśli znacie korund, wiecie, że nie ma on nic wspólnego ze zdzierakami sklepowymi - ziarenka są naprawdę niewielkie, dając miałki proszek, ale twarde, przez co peeling wykonany korundem jest bardzo dokładny ale delikatny.
Często można go dostać gratis do zamówienia w sklepie Zrób Sobie Krem - polujcie, warto! :)
3. Kwasy
Cóż, mogłabym je wrzucić do jednego worka ze złuszczaniem, ale byłoby to niesprawiedliwe - kwasy, których ja używam pełnią cały szereg funkcji. Moim "kwasowym ulubieńcem" jest oczywiście glukonolakton, choć i kwas laktobionowy bardzo sobie cenię. Oba są przedstawicielami kwasów PHA - przeczytajcie o nich więcej tutaj: KLIK!
Od czasu ostatniego postu o pielęgnacji cery również nieśmiertelny tonik z glukonolaktonem przeszedł nie lada metamorfozę - teraz robię go sobie w wersji żelowej i z nieco bogatszym składem. A co. Zobaczcie przepis tutaj: KLIK!
Nadal go używam każdego dnia i szczerze wątpię abym z niego zrezygnowała z własnej woli - cudownie nawilża, tonizuje skórę, działa antyoksydacyjnie i stymuluje tworzenie kolagenu. Czego chcieć więcej?
Nie mówcie nikomu, ale ja ten tonik stosuję na całe ciało. Kwasy w nim zawarte powodują, że skóra lepiej potem chłonie składniki aktywne - warto więc ten tonik stosować na strategiczne miejsca przed użyciem np. balsamu antycellulitowego.
Zdarza mi się również robić sobie peeling chemiczny - w tym celu sięgam po kwasy z mniejszymi cząsteczkami, które działają stricte złuszczająco. Zazwyczaj są to kwasy ze sklepu Forever Young, teraz mam kwasy migdałowy z salicylowym, o te: KLIK!
Odstawiłam je na czas letni, ale chętnie do nich wracam jesienią i zimą, i stosuję dwa razy w tygodniu.
4. Antyoksydanty
Szalenie ważna rzecz, nie tylko w diecie. Wszyscy wiemy, że wolne rodniki to zło wcielone, szatan i pożoga. Trudno jednak jest ich unikać, ponieważ są częścią naszego życia - tak jak podatki, egzaminy czy disco polo. Jak to ładnie ujęła dr Kwaśniak w swoim wykładzie z biotermodynamiki:
"Życie polega na nieustannej walce z tworzącą się entropią (wrogiem życia). Jednak bez wroga, bez tworzącej się entropii, nie byłoby walki, nie byłoby życia. Układ szybko znalazłby się w stanie równowagi, oznaczającej jego śmierć."
Wolne rodniki są więc wszędzie - tworzymy je nawet my sami na potrzeby naszych procesów biochemicznych - a kluczem do całej sprawy jest umiejętne ich neutralizowanie. I tym zajmują się antyoksydanty, w wielkim skrócie rzecz ujmując.
Najsłynniejszymi antyoksydantami w kosmetyce są, oczywiście, witaminy C i E. Tę pierwszą możemy aplikować sobie na skórę np. w postaci słynnego już serum z wit. C z Kolorówki. Witamina E natomiast widnieje w składach zdecydowanej większości kosmetyków.
Ale antyoksydacyjnie działać może całe mnóstwo innych substancji - jak choćby wspomniane wyżej kwasy PHA czy kwas alfa liponowy, z którego bardzo chętnie robię sobie serum olejowe: KLIK!
Ideałem byłoby stosować to serum pod kremy z filtrem rano - skoro wiemy, że filtry chemiczne z czasem same zaczynają wydzielać wolne rodniki uszkadzające komórki naszej skóry, niegłupio byłoby je wspomóc antyoksydantami. Po zmieszaniu z żelem borowinowym czy siarczkowym z Sulphur takie olejowe serum wchłania się do matu i skóra ładnie trzyma makijaż.
Również sama borowina, dzięki zawartym w niej kwasom huminowym, działa silnie antyoksydacyjnie - i mowa tu o borowinie zarówno w tej czystej postaci (KLIK!) jak i zawartej w żelu borowinowym (KLIK!), którego nadal wielką wyznawczynią jestem.
Ostatnio bardzo fajnym produktem, działającym antyoksydacyjnie, okazał się mikronizowany dwutlenek tytanu z Kolorówki: KLIK!
Jest on nie tylko sam w sobie świetnym filtrem mineralnym, ale też dzięki specjalnej budowie, działa antyoksydacyjnie. W dodatku ma cielisty kolor, a więc nie bieli tak jak standardowy dwutlenek tytanu, no czego chcieć więcej? Chętnie dodaję go do swoich podkładów mineralnych zamiast tradycyjnego dwutlenku tytanu, sprawdza się też dobrze, jeśli wmiksujemy go do kremu na dzień.
5. Ochrona przeciwsłoneczna
I nie mam tutaj na myśli tylko filtrów - choć oczywiście są one podstawą porządnej pielęgnacji. Ochronę przeciwsłoneczną warto poszerzyć również o... kapelusz noszony gdy słońce dopieka najmocniej. Ubrania dają ochronę rzędu 3-8 SPF, zawsze to coś.
Moimi ulubionymi filtrami jak do tej pory są te z serii Ziaja Med - wersje przeciwzmarszczkowa oraz matująca są nie do pobicia. Nie są tłuste, nie błyszczą się na twarzy, nie bielą, no cudo. I chronią bardzo porządnie - tydzień spędzony nad morzem bez ani jednej chmurki był solidnym testem dla tych preparatów i mogę potwierdzić ich działanie. Uwielbiam i polecam.
Ostatnio odkryłam także kolejny filtr od Ziaji - antyoksydacyjny, z witaminą C. Też jest leciutki i świetnie się sprawdza, niebawem napiszę więcej w poście podsumowującym wszystkie używane przeze mnie obecnie filtry.
6. Nawilżanie i odżywianie
Ooo, dużo by tu produktów wymieniać, ale zawsze wracam jedynie do trzech, które sprawdziły się u mnie najlepiej - mowa oczywiście o:
- Lekkim kremie rokitnikowym z Sylveco, który jeszcze (!!!) nie doczekał się recenzji u mnie. Doczekał się natomiast jego tłuściutki brat: KLIK! Zużywam właśnie trzecie opakowanie lekkiego rokitnika i z pewnością do niego wrócę.
- Kremie intensywnie nawilżającym z Kolorówki, który jest uzupełnieniem dla używanego przeze mnie toniku z glukonolaktonem. Więcej o tym kremie tutaj: KLIK!
- Żelu borowinowym z Sulphur (KLIK!), który zawsze stoi na mojej półce w łazience - obecnie jest to już n-te opakowanie, będę do niego wracać. Mieszam go z oleistymi kremami czy ze wspomnianym wyżej serum olejowym, dodaję do balsamów do ciała i odczuwam wielki brak gdy nie mam go pod ręką.
Jako blogerka kosmetyczna skłamałabym pisząc, że w kółko używam jedynie tych trzech nawilżaczy - mając dostęp do tylu przeróżnych kosmetyków naturalnych, korzystam, sprawdzam, niekiedy wracam. Obecnie bardzo sobie cenię szalenie tani i świetny krem z Polleny Ewy z ekstraktem z melisy, o którym pisałam Wam tutaj: KLIK! Prawdopodobnie wrócę do niego jeszcze nie raz, ale wiecie jak to jest - sentyment do tych trzech wymienionych wyżej pozostanie już na zawsze.
7. Wizyty u kosmetyczki i dermatologa
... no, to jest nowość u mnie. Z wiekiem jednak jestem bardziej skłonna przyznać, że nie obejmę swoim mózgiem absolutnie wszystkich dziedzin wiedzy i coraz bardziej doceniam profesjonalną pomoc i spojrzenie na problem osoby z zewnątrz, która może dostrzec coś, co ja przeoczyłam.
Poza tym nie ma nic bardziej relaksującego po sesji niż godzinka leżakowania i pachnienia podczas gdy kosmetolog czyni czary nad moją skórą. Taaak, zwłaszcza gdy mówimy o oczyszczaniu manualnym :D
Moim największym problemem skórnym są liczne zaskórniki otwarte na nosie, które - pomimo moich wszelkich starań - mają się całkiem dobrze i ani myślą zniknąć. Peeling kawitacyjny, oczyszczanie manualne i odrobina Darsonwala po wszystkim, do tego maska z żółtej glinki i moja twarz jest jak wyrzeźbiona w czystym alabastrze... przez jakieś dwa tygodnie :)
Do dermatologa chodzę regularnie, przynajmniej dwa razy w roku. Jest to mus, jeśli - tak jak ja - jesteście posiadaczkami licznych znamion, które często eksponujecie na słońce lub pocieracie np. bielizną. Ja na plecach mam kilka takich pieprzyków, które od tarcia nieco się powiększyły - mam dermatologię na studiach, przerabialiśmy również ocenę znamion, jestem więc o nie spokojna ale mimo wszystko chcę aby obejrzał je dermatolog i doradził czy warto je usuwać.
Wybieram się też do niego po retinoidy "na rostępy" :) Tej zimy przez ok. 3 miesiące stosowałam Zorac 0,05% ale... nie zauważyłam absolutnie żadnych efektów. Pojawiało się pieczenie po stosowaniu a kilka dni później delikatne, ledwo widoczne łuszczenie, ale to wszystko. Absolutnie się zawiodłam, ale chcę spróbować czegoś mocniejszego tej jesieni.
Oczywiście, poza wszystkimi wymienionymi kosmetykami ważne są również u mnie maseczki, ale tutaj nadal jest nudno - spirulina zawsze i wszędzie ;)
Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam - jeśli coś Was nurtuje w związku z moją obecną pielęgnacją, piszcie śmiało.
Dobrego dnia!
Arsenic