Ulubieńcy... stan na październik 2013
Ach, jaka niezwykła poprawność blogowa tym razem u mnie nastąpiła, aż sama jestem zdumiona. Początek nowego miesiąca, a Ola opowiada o swoich ulubieńcach. Bez obaw, będą to ulubieńcy ostatnich paru miesięcy - nie zwykłam bowiem co miesiąc zakochiwać się w czymś nowym.
Aby zaskarbić sobie moje serce, potrzeba wiele czasu i nie byle jakich właściwości :)
Tak patrzę na to skromne podsumowanie i widzę, że moi aktualni ulubieńcy są bardzo praktyczni. Są to więc nie tylko kosmetyki, po które sięgam najczęściej wiedząc, że niezależnie od sytuacji sprawdzą się i będę zadowolona.
Od paru miesięcy jestem strasznie nudna w kwestii makijażu. O ile jeszcze na początku roku codziennie nosiłam superkolorowe makijaże, i codziennie inny, tak teraz stawiam na minimum i nie mogę się uwolnić od czaru pigmentu mineralnego o nazwie Moon Light.
Moon Light
Pigmenty perłowe - Miki
INCI: Mica, Titanium Dioxide, Tin Oxide, Iron Oxides
Jasny, chłodny beż z dyskretnymi drobinami i srebrzysto-popielatą poświatą.
Mój aparat wychwycił tę fioletową mgłę, którą podbity jest pigment, ale bardzo ją też uwidocznił. W rzeczywistości pigment jest bardziej srebrzysto-popielaty, niż fioletowy. Lawenda uwidacznia się wyłącznie po roztarciu na ciemniejszej bazie.
I tak też właśnie robię - od kilku miesięcy mój codzienny makijaż składa się z Color Tattoo z Maybelline w kolorze Taupe jako bazy pod cienie i wklepanego w niego pigmentu Moon Light. Wszystko palcami, trwa to 10 minut łącznie z podkładem i resztą bajerów, i efekt jest świetny.
Nałożony na brązowy Color Tattoo jest bardziej konkretny, podbity brązem i fioletem właśnie, wielowymiarowy. Jeśli bazą jest biała kredka z NYX, pigment staje się delikatniejszy, bardziej rozświetlający.
Z kolorówki bardzo przypadł mi do gustu też lakier z Hean, który dostałam na Igraszkach Kosmetycznych w Warszawie. Zresztą, pomadka z Hean z linii City Fashion to również mój ulubieniec. Ma zaskakująco dobrą jakość, jest trwała, bardzo mocno napigmentowana i rozprowadza się jak marzenie. Mam dwa kolory z tej serii - Burgund i Paprika - ale opowiem o nich w osobnym poście.
Lakier to zaskoczenie roku. Mały, niepozorny, o wielkiej mocy. Wybaczcie jakość, robiłam zdjęcie walkmanem aby pokazać Kunie Domowej jedną warstwę tego lakieru na moich pazurkach...
Tak, jest to jedna warstwa. Zaskoczenie było tym większe, że lakier z Hean był konkurentem do mojej ręki wraz z wychwalanymi w blogosferze lakierami z Eveline - pisałam o tym obszerniej tutaj: KLIK!
Czy muszę dodawać, że rozmazujące się i potrzebujące trzech warstw lakiery z Eveline nie miały szans wobec lakieru z Hean? Mimo, że nie jest to do końca mój ulubiony kolor - jest w odcieniu pomidorowym - to jednak jest to nasycona czerwień, którą noszę chętniej niż pastele.
Pozostając w tematyce kosmetycznej, moim ulubieńcem, do którego wracam od paru ładnych miesięcy w pielęgnacji swoich włosów jest mój własnoręcznie robiony szampon z zieloną herbatą. Jak do tej pory żadnemu sklepowemu nie udało się mu dorównać, choć spróbowałam wielu.
Zawsze jednak w końcu wracam do niego, bo wiem że się sprawdzi i przywróci normalny wygląd moim włosom i skórze głowy. Przepis na niego znajdziecie tutaj: KLIK!
A dodatkowo, ostatnio dodałam do niego kilka kropli olejku lawendowego i jestem oczarowana. Co za piękny zapach!
Zapachem, do którego wracam najczęściej jest ostatnio Khaliji, perfumy w olejku marki Al-Rehab. Cudny zapach, o którym rozpisałam się tutaj: KLIK!
Tak patrzę, patrzę i widzę, że przodują u mnie małe wariaty o wielkiej mocy ;) Ten 6 ml roll-on zawiera olejki o tak skoncentrowanym zapachu, że wystarczy kropla na nadgarstku aby pachnieć do rana. Piękny, świeżo-niepokojący zapach podbity ciepłą, otulającą wanilią, którą wyjątkowo w tym towarzystwie bardzo lubię.
Czytam ostatnio bardzo wiele książek, głównie "branżowych" a więc z zakresu kosmetologii i chemii, ale też i dietetyki. Wprawdzie czytam równolegle "Grę o tron", przeczytałam też (tak, przyznaję się) tego nieszczęsnego Greya, ale żadna fabuła ostatnio nie wciąga mnie tak jak choćby "ABC Kosmetyki Naturalnej" Magdaleny Przybylak-Zdanowicz, do której wracam z autentycznym zainteresowaniem i przyjemnością.
I znów, jest to mała, cienka książeczka o wielkiej mocy. Zawiera ponad 160 przepisów na proste kosmetyki z owoców, które bardzo chętnie delikatnie ulepszam dodając różne półprodukty, przez co dostosowuję je do swoich potrzeb. Uwielbiam przeglądać ją i potem buszować po innych książkach w poszukiwaniu informacji o właściwościach kosmetycznych i leczniczych danych owoców, o tym jakie substancje jeszcze wzmacniają ich moce.
Książka jest świetna, bardzo inspirująca - polecam serdecznie!
Opublikowałam na blogu już dwa przepisy z niej pochodzące:
DIY: pasta migdałowo-mleczna do dłoni, do mycia, do ratowania skóry suchej
DIY: Jesienny mus na jędrny biust
Mam też już inną książkę tej samej autorki "Pieczemy ekologiczny chleb"... ale to już inna bajka.
I na koniec ulubieniec kulinarny, a w zasadzie cała grupa - bo bardzo się od pewnego czasu polubiłam z gęstymi, kremowymi zupami. To znaczy, lubiłam je zawsze, ale teraz robię je znacznie częściej.
Tutaj: KLIK! możecie znaleźć przepis na paprykową, a ja robię sobie też ogórkową-krem, pomidorową, kalafiorową, z soczewicą... Wszystkie mniamuśne :) Jeśli bardzo będziecie chciały, to podrzucę Wam więcej przepisów na zupy, którymi się zajadam ostatnio.
Przyznaję, ulubieńców nie mam zbyt wielu. Ale ja wciąż uwielbiam także moich poprzednich ulubieńców :) Trudno, wiecie, tak co chwilę zmieniać zdanie i traktuję tego typu posty jako swoiste podsumowanie tego, co się u mnie ostatnio dzieje, po co sięgam najczęściej, a nie przymus comiesięcznego listowania produktów, aby producentów podlinkować jeszcze raz.
Wciąż używam podkładu mineralnego czy primerów z Kolorówki, nadal słucham Molvaera i właśnie teraz na dniach wracam do toniku z glukonolaktonem - są to wszystko moi poprzedni ulubieńcy, o których wcale nie zapomniałam :)
Pozdrawiam Was serdecznie,
Arsenic