I Igraszki Kosmetyczne w Warszawie
Oj, długo, długo Wam kazałam na siebie czekać - przepraszam za to najmocniej. Cóż, ostatnie miesiące były ciężkie, a ostatnie tygodnie to wręcz próba parodiowania Krolika z Alicji... Ewentualnie próba widowiskowego zdobycia nagrody Darwina za śmierć z przepracowania i prze-uczenia.
Gorący okres zakończyłam z przytupem i głośnym "Ole!" w sobotę, 20 lipca, gdy tuż po ostatnim egzaminie (kosmetologia, na piąteczkę) pognałam na dworzec i wsiadłam w pociąg do Warszawy aby się spotkać z Elą, Patrycją i Gosią - organizatorkami pierwszych Igraszek Kosmetycznych.
W związku z powyższym spóźnienie moje było straszliwe, ominęła mnie większość atrakcji. Nie wzięłam też aparatu, więc wszystkie zdjęcia, jakie tu możecie podziwiać są autorstwa Angel, Eli i Pati.
I także w związku z tym moim spóźnieniem, nie będzie to typowa relacja ze spotkania. Chcę, żebyście też poczuły ten klimat, bo spotkanie było naprawdę wyjątkowe. Usiądźcie wygodnie, bo będzie to długa opowieść.
Dziewczyny kilka miesięcy temu wystartowały z Igraszkami Kosmetycznymi i zabrały się za to ze wszystkich stron naraz: mamy więc i bloga, stronę na FB, i spotkanie. Jak same piszą:
"Chcemy zintegrować blogosferę urodową, dlatego nasi uczestnicy nie są tylko z Mazowsza, ale też Śląska, Pomorza, Wielkopolski...
Chcemy dobrze się bawić, poznawać, zaprzyjaźniać. Nie pozwalamy na nudę! :) Łączymy przyjemne z pożytecznym. O czym mowa? Dowiecie się na pierwszym, wakacyjnym spotkaniu, które już niebawem - 20 lipca!
Mamy nadzieję, że nasz pomysł się przyjmie i będziemy mogły wydarzenie organizować cyklicznie, raz na kwartał i spotykać się w coraz większym gronie :)"
Idea zacna i bardzo mi bliska, bo choć spotkań blogerskich jest od groma, większość - no sorry, takie są realia - kończy się smutnym: "szkoda, że nie było czasu pogadać, ale gifty fajne, fajne."
Tutaj było zupełnie inaczej, bo pomimo nawet mojego spóźnienia znalazło się grono kochanych bab, z którymi siedziałyśmy do późna w restauracji "Spotkanie" na Krasińskiego 2 i rozmawiałyśmy, a prezenciki leżały sobie w drugim pomieszczeniu, na drugim planie.
Było dużo śmiechu i dobrego wina. Okazuje się bowiem, że ja - świr na punkcie eksplorowania nowych smaków i aromatów win - trafiłam do miejsca, gdzie jest przebogaty wybór naprawdę świetnych win.
Dodatkowo, barman jest w stanie ciekawie o tych winach opowiedzieć i porozmawiać, a co za tym idzie - doradzić. Nie przeraziło go moje stanowcze stwierdzenie, iż nie lubię win hiszpańskich, francuskich i włoskich bo w 99,9% przypadków są mdłe, płaskie i bez wyrazu. Od razu opowiedział mi o winie austriackim, które sprowadzają jako jedyni w Polsce:
Posmakowałam, popróbowałam, wypiłam jeden kieliszek, drugi i... wzięłam całą butelkę dla mojego Mężczyzny :) 30 zł za litr - tego dnia trafiła mi się jeszcze zniżka na wina :D
Naprawdę poczułam, że jest to spotkanie, a nie pretekst do zgarnięcia szuflą paru gratisów od firm. Na takie eventy z przyjemnością przyjadę, choćby z drugiego końca Polski, choćby tuż po egzaminie :)
Ominęły mnie prezentacje takich firm jak Archamedia, która opiekuję się marką Eveline.
Tak, te lakiery poszły następnego dnia jako pierwsze na pazury - ale o tym za chwilę.
Ominęła mnie także prezentacja nowości z Pat&Rub, nad czym ubolewam bardzo... Mam jednak nadzieję, że nadrobię to w Częstochowie już niedługo :)
Pat&Rub pakuje swoje prezenciki w "worki św. Mikołaja" - czyli filcowe woreczki w różnych kolorach, które przeuroczo się prezentują. Mnie trafił się - po kilku perypetiach - kolor niebieski, wybrany mi przez Elę.
Trafiły mi się dzięki niej kosmetyki naturalne, których jeszcze nie miałam okazji używać - bogaty balsam do ciała, żurawinowy balsam do rąk i różany balsam do ust. Z balsamami do rąk miałam już do czynienia wcześniej - KLIK! Była to wersja hipoalergiczna, mam go zresztą do dziś, już drugie opakowanie, z którego jestem szalenie zadowolona.
Następnie Pani Kasia z Ploteczkarni zapraszała na warsztaty do siebie. O tych warsztatach słyszałam od Eli już od paru dni, bowiem wybierała się ona w niedzielę na Chmielną 26 na warsztaty sutaszu. Ela ma dar do takich ręcznych robótek - dzierga różności na szydełku, szyje, teraz jeszcze sutasz zwany też satuszem :)
Od Ploteczkarni dostałyśmy przeuroczo zapakowane, ręcznie robione mydełko glicerynowe.
Dziewczyny dały też coś od siebie - ocierający się o alchemię pokaz tworzenia własnego, naturalnego kosmetyku.
Dzięki uprzejmości sklepu Ecospa, który dostarczył surowce, dziewczyny zrobiły dla nas balsam do ciała w kostce oraz obłędnie, zniewalająco pachnące masło do ust na bazie masła kakaowego.
Takich kosmetyków u mnie nigdy zbyt wiele, zużywam je tonami i często Was namawiam do stworzenia sobie podobnego mazidła. To czysta radość, a dziewczyny tylko pokazały, jak prosty jest sam proces tworzenia. Skoro można to zrobić w restauracji, w stresie - to Wy też możecie :)
Każda z uczestniczek spotkania dostała także przepięknie wydrukowaną kartę igraszkową z przepisami na kosmetyki, które można zrobić w domu. Cudowny, świetnie pomyślany gest, w dodatku fantastycznie zrealizowany.
Jestem nieustannie pełna podziwu dla Patrycji, Eli i Gosi za niesamowitą organizację tego wszystkiego - najwyższy poziom. Ukłony i brawa!
Co mnie nie ominęło, to badanie stanu włosów i skóry głowy przeprowadzone przez dwie urocze panie z Organics Beauty. Z wielką ciekawością się mu poddałam, zerkając na ekran monitora, gdzie mogłam podziwiać swoje włosy w powiększonym obrazie. Ich stan okazał się być całkiem niezły - trudno się dziwić, jeśli się całe życie włosów nie farbuje a pielęgnacja skóry głowy jest oparta na substancjach tej skórze rzeczywiście potrzebnych i wartościowych.
Dostałam szampon z zieloną herbatą mający za zadanie delikatnie oczyszczać skóry głowy - to lubię! Skład rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, prezentuje się zachęcająco. Miałam okazję już go używać - piana jest po łokcie :) Butla jest wielka, ale spodziewajcie się recenzji, używamy go wspólnie z Mężczyzną.
Wracając jeszcze na chwilę do naturalnej pielęgnacji i kosmetyków robionych własnoręcznie - jedną z firm sponsorujących prezenciki dla uczestniczek Igraszek był sklep Kolorowka. Mój ukochaniec, tak, tak :)
Sklep rozpieścił nas zestawem do stworzenia swojego własnego błyszczyka (a nawet dwóch, a nawet - jak znam już te zestawy - trzech) w najbardziej popularnych kolorach. W zestawie jest oczywiście przejrzysta instrukcja krok po kroku, ale jeśli jesteście ciekawi, jak się robi błyszczyk - proszę bardzo, tutorial video:
Film jest z 5 października 2012 - konkurs w nim już dawno jest rozstrzygnięty :)
Do tego bestseller i hit - krzemionka Spherica p-1500, mój osobisty ulubieniec wśród krzemionek, o którym pisałam wielokrotnie, m.in tutaj: KLIK!
I jako zwieńczenie - trzy pigmenty mineralne w różnych odcieniach. Ja miałam Satin Gold, Golden Coffee oraz Extra Bright, czyli moje ulubione :)
Golden Coffee
Satin Gold
Extra Bright
Oddałam je Angel, która ma zdecydowanie mniej pigmentów mineralnych ode mnie i zdecydowanie powinna zacząć się z nimi zaprzyjaźniać :)Bardzo miły gest ze strony sklepu, mam nadzieję, że uczestniczki spotkania będą miały dużo dobrej zabawy przy tworzeniu swojego pierwszego błyszczyka i zachwycą się pigmentami.
Oho, widzę już, że ten post będzie przydługawy. Pozwólcie więc, że nieco przyspieszę sprawy i wrzucę Wam zdjęcia prezencików oraz firmy, które je zasponsorowały. Chcąc opowiedzieć o każdym przynajmniej dwa zdania, wyszłaby epopeja - a przecież i tak większość doczeka się swoich recenzji za pewien czas.
Co więc jeszcze przywiozłam do Krakowa:
Kto nas tak porozpieszczał? :
Tyle, jeśli chodzi o część "oficjalną", która - w różnych konfiguracjach - znajdzie się na pozostałych 34 blogach biorących udział w spotkaniu:
Ale tego, co przeżyłam przez te 3 dni w Warszawie, nie zobaczycie na zdjęciach ze spotkania... :D
Dzięki kochanej Eli mogłam bowiem zabawić w stolycy tak długo, jak tylko miałam ochotę. Niestety, wtorkowa wizyta u dentysty nieco tę rozpustę skróciła i dobrze, bo nie wiem czy nie skończyłoby się to bójką w pobliskim Społemie... Ale po kolei.
W sobotę po spotkaniu, gdy emocje buzowały jeszcze, gadałyśmy z Elą u niej w mieszkaniu do 3:30 nad ranem. Jej TŻ towarzyszył nam dzielnie a tematy były przeróżne. Kilka razy zastanawiałyśmy się, dlaczego jeszcze kamera nie jest włączona, bo powinnyśmy być filmowane...
Nie przerażała nas nawet wizja wstania "następnego dnia" bardzo wcześnie rano - był plan spędzenia całej niedzieli w Łazienkach, a potem na starówce. Od 9 rano :)
Cóż, o 3:31 wysłałam sms do Angel, że właśnie idziemy spać w związku z czym możemy mieć lekki poślizg, ale jeśli myślicie, że spałyśmy do południa to jeszcze nas dobrze nie znacie.
Godzina punkt 6:40 już się smażyły pankejki, potem się zrobiłyśmy "na bóstwa" i w drogę - Ela na sutasz, a ja w Łazienki.
Z tymi bóstwami to grube przegięcie, czułam się jak zombie.
Na spacer wybraliśmy się w doborowym towarzystwie: Patrycja z Tymonem, który podbił moje serce, Gosia ze swoim TŻ, Ania z Karolem i Angel.
Kto był w Łazienkach ten wie - w słoneczną niedzielę trudno się tam poczuć jak w swoim ogrodzie. Ja miałam okazję tam spacerować z moim Mężczyzną w dzień powszedni przy średniej pogodzie - tak, wtedy czuliśmy się jak właściciele doglądający swojego własnego ogrodu.
Tego dnia natomiast dzikie tłumy wciągały lody i gofry, pełno było smażących się ciał i dzieci stających nagle na środku ścieżki i podpierając się rękami jak ekspedientka z mięsnego wołających na całe gardło w przestrzeń zadrzewioną: "W I E W I Ó R K I ! ! !".
Wiewiórki, rzecz jasna zwiały gdzie pieprz rośnie.
No dobra, ja też się skusiłam na gofra i przyznaję, nieco po nim odżyłam. Głównie za sprawą wkurwa gdy dotarło do mnie, że dostałam bidę z nędzą za 10 zł. Nie polecam jeść gofrów w Łazienkach. Są złe.
Tymon to moja nowa miłość. Nie przypuszczałam, że jakiś mężczyzna jeszcze mi zawróci w głowie, od kiedy mam swojego Mężczyznę - ale sorry, Tymon tak długo uskuteczniał strzelanie z szafirków zza rzęs w moją stronę, że poległam. W sensie, że już po pierwszym strzale poległam, ale nie chciałam wyjść na łatwą ;)
Tymon to mały cud, dziecko szalenie towarzyskie i kochane. Rozbraja mnie kompletnie i już za nim tęsknię straszliwie.
Po opuszczeniu Łazienek przyszedł czas, by coś zjeść. Po drodze, na ul. Bagatela 15 (ha! Gdzież by Krakus mógł trafić w Warszawie?) trafiliśmy do baru mlecznego o wdzięcznej nazwie Mleczarnia (strona na Facebooku: KLIK!).
Krówka w logo i napis "nie wydoimy cię!" wyglądały swojsko, postanowiliśmy więc spróbować.
Menu wyglądało bardzo zachęcająco, ale bez większych nadziei zamówiłam swoje pierogi ze szpinakiem. Szczerze mówiąc obawiałam się tragedii. Znam bary mleczne - potrafi być bardzo pysznie, ale potrafi też być straszliwie.
Ale gdy Angel dostała szejka wyglądającego po prostu jak maślanka zmiksowana ze świeżymi owocami, pomyślałam, że jest szansa...
Cóż, w tym barze mlecznym jest cudownie. Tanio, jakościowo jedzenie jest świetne, a obsługa - rewelacja! Lokal jest malutki, ale zajrzyjcie tam jeśli będziecie w Warszawie. Mają sezonowe jedzenie i ... werble... świeże!
A to rzadkość, nie tylko w barach mlecznych ale i w lokalach gastronomicznych w ogóle.
Moje pierogi to było niebo w gębie. Zielone, mięciutkie, nadziane liśćmi szpinaku i fetą, z dodatkiem czosnku, idealnie posolone. 11,40 zł za 9 sztuk. Wciągnęłam wszystkie i zezowałam jeszcze na menu, bo mieli też z kurkami!
Dawno nie jadłam tak dobrze zrobionych pierogów ze szpinakiem. Bez kitu, nawet moje, własnoręcznie robione pierogi nieraz wychodzą słabsze.
Warszawa potrafi być piękna, ale i straszna. Po obiedzie trafiliśmy w kolejne miejsce, którego się powinno podczas słonecznej niedzieli unikać jak ognia - na starówkę.
Przyjechawszy w sobotę do Warszawy zadzwoniłam do mojego Mężczyzny i mu mówię, że stolica wymarła, chyba wszyscy powyjeżdżali do swojego Lubartowa, Annopolu czy innego Świdnika - ale nie! Okazuje się, że oni wszyscy, jak leci, hurtem wbili na starówkę :)
Szukając "czegoś słodkiego" i kawki, zeszliśmy całą starówkę wzdłuż i wszerz - wszędzie albo ceny zwalały z nóg, albo jakość... też zwalała z nóg.
No i napatoczył się kolejny mleczny bar, w którym można się było poczuć jak w Alternatywy 4 albo innym Misiu. Litościwie nie podam jego lokalizacji ani nazwy.
Zostałam wygoniona z kolejki twardym i nie znoszącym sprzeciwu: "Ale pani to ja nie wydam z tej pięćdziesiątki!". To nie było przypuszczające: "chyba nie będę miała drobnych", ani tym bardziej: "a czy może ma pani drobne?" albo wręcz: "milczę, bo jeszcze nie wiem, co chce pani zamówić, może na okrągłe 50 zł". Nie - to było jawne: "wyp* z kolejki."
Nie miałam zamiaru bić się o jedzenie - na szczęście go w naszym kraju nie brakuje.
Ela nie została wygoniona z kolejki i opowiedziała mi resztę komiksu, jaki można podziwiać w środku. Otóż odbierając swoje jedzenie w gustownym, okafelkowanym okienku miała okazję widzieć wszystko, co się dzieje w kuchni. M.in. jak kuchara z czepkiem na głowie i kiepem wetkniętym w usta targa przed sobą wielki gar zupy. Można pożałować kobiety, targać taki ciężar... ale chwila, chwila, czy Arsenic napisała "kiep wetknięty w usta?" ;) Odpalony!
Przed Elą stał mężczyzna, młody, głupi i nieogarnięty jeszcze. Wyraźnie był w podobnym miejscu pierwszy raz w życiu i nie orientował się jeszcze o co w tym wszystkim chodzi.
Nauka przyszła szybko.
Stojąc przed okienkiem, niepewną ręką podaje kwit na zupę i chcąc się chyba upewnić, że dostanie to, co zamówił, nieśmiało zagaja do babochłopa w okienku: "A wie pani, bo ja zamówiłem zupę pomidorową" (wtedy pewnie w tle ta druga z kiepem i garem przeszła za plecami hitlerowca w okienku).
Wyobraźcie sobie dobrze tą panią w okienku: starszawa, bardzo sfrustrowana. Nigdy się nie uśmiecha, mentalnie żyje w roku 1981 lub 82. Ludzi postrzega jako denerwujące bydło. I ona mu tym tonem sugerującym, że miała całe życie do czynienia z tasakiem na stoisku w mięsnym, odpowiada:
"CIESZĘ SIĘ."
Płakałam cały dzień po tej opowieści, i kolejny dzień również. Do czasu, gdy wstąpiłyśmy z Elą do supersamu Społem, od których się roi na Woli w Warszawie. Bowiem wtedy inna scenka wyparła "cieszę się".
Próbując kupić warzywa na obiad, miałyśmy starcie z ekspedientką (Ela zapewniała mnie, że zwykle ona stoi na mięsnym... a dziś - pech), która mało uprzejmym tonem pytała się nas co podać.
Ja jeszcze nie wiedziałam "co podać" i rozglądałam się za woreczkiem, aby sobie podać samodzielnie. Gdy ujrzałam worek w jej dłoniach i usłyszałam tekst: "JUŻ TRZECI RAZ SIĘ PYTAM: CO PODAĆ??" zrozumiałam, że w tych Społemach rekrutacja się odbywa poprzez portale przenoszące do roku 1982.
Teoria Eli musi być prawdą. Inaczej skąd by brali te wściekłe kobiety? Tylko żywcem z PRL.
Pytam więc grzecznie, czy mogę sobie sama nabrać warzyw, ale kontra była błyskawiczna:
"Tutaj nie ma takiego wybierania sobie!".
Mój umysł mógł wyprzeć dosłowny cytat, choć sens pozostał.
I ponownie - nie podjęłam wyzwania do walki na śmierć i życie o pieczarki na obelgi i targanie za tlenione włosy, podziękowałam i wyszłam.
Elu, strasznie Cię przepraszam, mam nadzieję, że nie masz tam z nimi teraz bardzo przej***ne. Bo wiecie, Ela podobno je już sobie nieco oswoiła i nawet była w stanie robić w tym sklepie zakupy mniej-więcej bez uszczerbku na psychice. Kurde, na szczęście Tesco jest niedaleko, a tam sami normalni ludzie z 2013 roku.
W poniedziałek Angel uwieczniła Piękną Piczessę, a więc lakier z Eveline w kolorze brzoskwiniowym, który od razu wylądował na naszych pazurach, gdy po powrocie ze spotkania grzebałyśmy w swoich prezencikach. No, prawie od razu - na początku była mięta, ale po pierwszym maźnięciu zdecydowałyśmy się na Piczessę.
Kolorek jest śliczny już po trzech warstwach. Przydałyby się jednakowoż cztery, aby przykryć wszystkie prześwity.
Kochane Pati, Elu, Gosiu - dziękuję za świetnie zorganizowane spotkanie. Jestem pewna, że czujecie się teraz bardzo zmęczone, ale takie wydarzenia warto robić! Czekam z niecierpliwością na kolejne i bardzo Wam kibicuję, bo idea i sposób wykonania są na najwyższym poziomie. Warto pomysł rozbudowywać i realizować najśmielsze pomysły.
Były potknięcia, na pewno było pod górkę, ale jesteście mądrzejsze o to doświadczenie - wyciągnąć wnioski i do przodu! Trzymam mocno kciuki. Bardzo się cieszę, że Was poznałam i mogłam spędzić z Wami więcej czasu niż tylko przelotem, na spotkaniu, między zakąską a wymianką prezencików.
Elu, kuno moja puszysta - całuję Twe stopy za cudowny weekend! Dziękuję, że znosiłaś moje towarzystwo tak dzielnie i pokazywałaś palcem łamadze gdzie ma wsiąść i wysiąść, żeby nie zginąć. Twój palec to najlepszy przewodnik po Warszawie! :D
Następnym razem rewanż w Krakowie!
I bez kitu - odpalamy wtedy kamerę, bo nas trzeba nagrywać.
Wasza
Arsenic
o matko. ile dobroci.... ciekawe, czy dane mi będzie kiedyś uczestniczyć w podobnym spotkaniu. oj chciałabym, chciała... z pewnością musiało być miło, ciekawie i wesoło... a używając tych produktów długo będziesz wspominać te chwile :)
OdpowiedzUsuńo kuźwa... padłam... ja nie wiem, Ty działasz na te kobiety jak płachta na byka :D
OdpowiedzUsuńno no no co... satusz brzmi ŁADNIEJ ;P
Piękna, jak zwykle, opowieść :) Muszę podlinkować u siebie :D
Tak, na wiele kobiet działam właśnie jak płachta na byka, nieświadomie prowokując je do idiotycznego rozindyczenia. Współczesne kobiety, nieco bardziej pewne siebie, potrafią takie emocje trzymać na wodzy i przekonują się po czasie, że całkiem miła ze mnie osoba, która w ogóle nie podejmuje choćby najdrobniejszego wysiłku w kierunku współzawodniczenia z jakąkolwiek kobietą o cokolwiek. Niestety, baby żywcem teleportowane ze stanu wojennego najczęściej od razu walą pięściami w klatkę piersiową i wydają bojowe okrzyki na mój widok. Jeszcze żebym miała jakieś konkretne bimbały z przodu jak Bellucci, albo famę złodziejki mężów wyprzedzającą mnie o milę - zrozumiałabym, naprawdę. A tu nic. Zero powodu.
UsuńA najlepsze w tym wszystkim jest to, że te scenki nadal powodują u mnie salwy śmiechu, nie mogłam się uspokoić opowiadając o tym Mężczyźnie. Płakaliśmy ze śmiechu jeszcze zanim wykrztusiłam "a ona na to: cieszę się."
A te baby pewnie swoich pobiły z bezsilności na wspomnienie "tej krowy, co myślała, że po całym dniu sprzedawania obiadów będę miała jej czym wydać do 50 zł." Straszne to jest.
Dziękuję jeszcze raz za zdjęcia! Ja po powrocie do Krakowa stwierdzam, że jednak następnym razem aparat jest nieodzowny, tyle ujęć mnie ominęło, tyle genialnych momentów! Mam zresztą zamiar w Cz-wie ukręcić jakąś filmową relację ze spotkania - zobaczymy, czy mi się uda i jak to wyjdzie :)
Jesteś świadoma, że nie mamy razem zdjęcia?
UsuńMają nasze dłonie :P
UsuńCzemu nam nie wpadło do głowy trzasnąć sobie jakąś sweet focię?
To wszystko dlatego, że jesteś taka wysoka i patrzysz na nie Z GÓRY ;D
UsuńNie mogą tego znieść ;)
Aparacik zawsze się przydaje, mnie najbardziej CIESZĄ (ale naprawdę, serio, serio...) te mniej oficjalne foty... jeszcze się nie doczekałam tych co trzaskał w parku Karol...
Nie mniej jednak zabraniam się filmować, już na zaś ;)
Nie bój nic, mała. Ja nikomu krzywdy nie dam zrobić.
UsuńDziwne, we Wrocławskim Społem można samemu nabrać pieczarek:D może to po prostu taka atrakcja dla Warsiawskich turystów, przeniesienie w czasie. Jednak chyba wolę możliwość zrobienia normalnych zakupów;D
OdpowiedzUsuńświetne zdjęcia, i prezenty
OdpowiedzUsuńSpołem - uwielbiam te sklepy, szczególnie takie, które remontu nie widziały od czasów kiedy powstały:)
OdpowiedzUsuńTe błyszczyki wyszły rewelacyjnie, nie przypuszczałam, że to takie proste, chociaż znając moje zdolności, pewnie i tak coś bym spaprała:D Więc chętnie przygarnę ten brzoskwiniowy:)
żałuję, że się minęłyśmy ;/
OdpowiedzUsuńArsenic... A raczej Olu (krążą legendy, że tak się naprawdę nazywasz :P)... Co ja Ci mogę powiedzieć. Już za tobom tensknie koffanie :3
OdpowiedzUsuńCzekam na rewanż w Krakowie - będzie ciut ciężej zorganizować czas, bo będzie u mnie w domu kotek, ale nie ma litości! Kamera, akcja i my w rolach głównych! :P
KiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiciuuuuśŚŚŚŚ!
Usuń