Bloom Al Haramain - arabskie perfumy pachnące jak Issey Miyake Pour Homme
Gdy dałam Kunie Domowej powąchać mój nadgarstek wypachniony perfumami Bloom Al Haramain, jej mina wyrażała przede wszystkim szok i niedowierzanie, iż arabskie perfumy mogą pachnieć tak... nie po arabsku. Zero kadzidła, piżma i drzewa sandałowego.
Nawet jej TŻ wyraził ostrożne: "Hmm, nie są nachalne".
Cóż, ja też byłam w szoku - mimo, że bardzo lubię te ciężkie, arabskie klimaty, te perfumy w olejku zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie swoim zapachem.
Sklep Yasmeen zrobił mi prawdziwie wonną niespodziankę, przysyłając któregoś dnia paczuchę wypełnioną perfumami w olejku. Tak jak pisałam Wam kiedyś na Facebooku - najpierw poczułam delikatny zapach, a potem listonosz zadzwonił do drzwi ;)
Tym samym moja kolekcja zapachów w olejkach rozrosła się i Khaliji (pisałam o tym zapachu tutaj: KLIK! oraz tutaj: KLIK!), który uwielbiałam i nadal wielbię ma poważnego konkurenta do mego nadgarstka i karku...
Łapczywie obwąchałam wszystkie przedziwnie i kunsztownie zapakowane wonności i od razu zwróciłam uwagę właśnie na Bloom... tak, na mojej twarzy też malowało się zaskoczenie i niedowierzanie, jak u Eli - ale głównie dlatego, że od razu rozpoznałam inne perfumy, które tak chętnie podkradałam swojemu Mężczyźnie, mianowicie L'Eau D'Issey Pour Homme.
Tak, wiem, one są perfumami męskimi, ale każda, która je wąchała wie, jak potrafią magnetyzować, przyciągać. Kropla tych perfum na nadgarstku zmienia wszystko - samopoczucie, kolory otoczenia i myśli - na plus. Nie ma w nich typowo męskich nut, choć ciężko je też nazwać zniewieściałymi czy słodkimi...
Podobieństwo obu zapachów jest uderzające, dlatego poszperawszy w sieci doszukałam się ich składników... okazuje się, że składy tak bardzo się nie pokrywają, jak sądził mój nos.
![]() |
Źródło i ciekawa recenzja: http://perfumomania.wordpress.com/2011/07/19/issey-miyake-leau-dissey-pour-homme/ |
L'Eau D'Issey Pour Homme:
Głowa: yuzu, cyprys, kolendra, mandarynka, szałwia, werbena.
Serce: błękitna lilia wodna, gałka muszkatołowa, szafran, geranium, cejloński cynamon.
Baza: tytoń, ambra, piżmo, indyjskie drewno sandałowe, haitańska wetyweria, cypriol.
Bloom Al Haramain:
Głowa: cytryna, mandarynka, kolendra, anyż, jałowiec, kardamon, pieprz, rozmaryn
Serce: oliver, konwalia
Baza: cedr, ambra, fasolka tonka, piżmo
Ok, ja nie jestem znawczynią ani win ani zapachów - traktuję obie przygody bardzo użytkowo. Jeśli coś mnie zafascynuje i oczaruje, jestem za. Taka jestem nieskomplikowana. A że wolę wytrawne od słodkich - zarówno w przypadku win jak i zapachów - to inna rzecz, raczej przyzwyczajenia i takiego a nie innego charakteru niż wyrafinowania.
Dlatego ciężko jest mi podjąć dyskusję na temat zbieżności obu składów, połowa... gdzie tam, większość! składników to dla mnie wytwory sci-fi - ale mogę powiedzieć, tak zwyczajnie, jak ja to czuję.
Zatem na potrzeby tego postu przeprowadziłam eksperyment - na lewy nadgarstek zaaplikowałam sobie Issey Miyake, zaś na prawy - Bloom.
Oba zapachy są w podobny sposób spokojne, eleganckie, świeże choć podbite ziołowymi tonami. Nie są jednoznacznie męskie, choć Bloom również widnieje w sklepie Yasmeen na półce męskiej. Jednak już na wstępie mogę Issey Miyake określić jako bardziej ascetyczne, spójne od Bloom, który rozkwitając idzie w dziksze rejony i przy okazji nieco cieplejsze.
Jednak moja pamięć zapachu dała się zwieść pierwszemu wrażeniu, bo pomijając ogólny charakter obu zapachów - cytrusowy, spokojny, podbity ziołami - oba rozwijają się inaczej na mojej skórze.
Issey Miyake jednak jest wyraźnie chłodniejszym zapachem od Bloom, który dodatkowo jest pozbawiony tego chmurnego, dymnego charakteru, jaki miewa Issey za sprawą tytoniu - jest czysty, kwiatowo-drzewny. Nawet zioła wyczuwane w tym zapachu mają raczej słodkawy niż wytrawny posmak.
Bloom rozwija się bardzo długo na skórze, te cytrusy z nuty głowy czuć wyraźnie jeszcze długo. Żaden zapach też nie dominuje wyraźnie nad innymi. Wąchając prawy nadgarstek co chwilę wychwytuję inne wątki z upływem czasu coraz głębsze, cieplejsze za sprawą bazy cedrowo-piżmowej.
Issey idzie w zupełnie inną stronę, cytrusy ulatniają się z mojej skóry błyskawicznie. W zasadzie dobrze je czuć wyłącznie w opakowaniu - ale nawet wtedy mają one już zupełnie inny humor niż cytrusy z Bloom. Powiedziałabym, że jest to raczej kawałek cytryny dodany do tequilli popijanej do cygara, podczas gdy w Bloom mamy kwiatowe potpourri z dodatkiem suszonych cytrusów. I wczesną jesień.
Baza tytoniowa w Issey Miyake bardzo dominuje, wyraźnie naznaczając ten zapach jako męski, choć początkowo nic tego nie zapowiadało. Podoba mi się ta orientalna mucha jako wykończenie całości stroju Miyake - tytoń, wyraźnie "nasz", kubański, idzie tu w parze z drzewem sandałowym i piżmem, dając łagodniejszy obraz otoczenia tej tequilli i cygara.
Odnoszę wrażenie, że oba zapachy spotykają się w pewnym momencie. Nie mieszają się dosłownie, ale Issey Miyake w którymś momencie zaczyna dla mnie pachnieć jak mężczyzna, który cały wieczór spędził z kobietą pachnącą Bloom Al Haramain. Do tej tequilli i cygara.
Bloom po dłuższym czasie też gubi wszystkie te frywolne kwiatki i cytruski, a do zapachu przenika nieco - ale tylko troszkę - tego ciepła, dymu, złoto-ciemnozielonych przestrzeni.
Oba zapachy więc, choć w zasadzie różne, są dla mnie jednak jak jedna opowieść, może tylko opowiedziana z dwóch perspektyw. Oba są niesamowicie przestrzenne, wielowymiarowe i przez to tak czarujące, ale Bloom jest dla mnie tym wszystkim, czego nie ma Issey Miyake, a czego kobieta potrzebuje - lekkość, łagodny charakter, ciepło, odrobina tajemniczości, wszystko zatopione w posmaku bardzo udanego, nie babskiego, wieczoru.
Oficjalnie więc i publicznie ogłaszam, mój Mężczyzno, że już Ci nie będę podbierała Twojego zapachu. Jest piękny i uwielbiam go, ale tak jak nigdy nie lubiłam dobierania koloru krawata idealnie do koloru sukienki partnerki, tak i pachnieć możemy podobnie, uzupełniając się, ale niekoniecznie identycznie. Te dwa zapachy są do tego stworzone.
Wielkim plusem perfum w olejku jest ich niesamowita trwałość. Zapach trzyma się na skórze do oporu wręcz, często po zaaplikowaniu zapachu rano, po wieczornym prysznicu i ośmiu godzinach snu, następnego ranka nadal wyczuwam delikatne echo zapachu na nadgarstkach.
Nie bez znaczenia jest tu bezalkoholowa baza - oleje przenikają głębiej w warstwy naskórka, dosłownie wiążąc się ze swoją nosicielką, podczas gdy alkohol odparowuje zostawiając zapach na krótko na powierzchni.
I to widać na porównaniu - Issey Miyake błyskawicznie ulatnia się z lewego nadgarstka, znikają po kolei wszystkie nuty głowy i serca, zostawiając jedynie dym z orientalnym twistem, podczas gdy Bloom jeszcze długo, długo... wiecie, kobiety lubią długo :)
Bloom bardzo zaskakuje - zwłaszcza, jeśli oczekuje się dymnego, arabskiego pachnidła. Również opakowanie może wprowadzać w błąd, co zresztą jest ciekawym doświadczeniem - dla nas kolor pomarańczowy w połączeniu z zielenią jest zapowiedzią gorącego, agresywnego zapachu. Podobnie zresztą jak i zdobienie na opakowaniu - bogate, błyszczące, niosące skojarzenia z ciężkimi, lepkimi od słodyczy zapachami.
Roll-on o pojemności 10 ml kosztuje w perfumerii Yasmeen 39 zł. Czy muszę się odnosić do ceny tych perfum, mając za przykład Issey Miyake? Chyba nie :)
Zresztą, wszystkie perfumy w perfumerii Yasmeen są w bardzo przystępnych cenach. Nawet te bardzo drogie oleje są dostępne w poręczniejszych pojemnościach i, co za tym idzie, w niższych cenach.
Można je kupić zarówno w sklepie stacjonarnym w Krakowie na ul. Karmelickiej 3 jak i online na stronie sklepu: KLIK!
A mój nos już się uśmiecha do Ghroob Arabian Oud, którego właśnie odleweczkę mam. Oj, jest to zupełnie inny zapach niż Bloom - bardzo ciężki, dymny, po wtarciu w skórę, wymieszaniu z naturalnym zapachem daje efekt ognistej brunetki w trzy sekundy ;) Ten zapach nie uwodzi, tylko sobie bierze.
Opowiem Wam o nim, oj opowiem.
Pięknego dnia Wam życzę!
Arsenic