700 km na kajaku. Pielęgnacja w trudnych warunkach oczami Iwony - relacja!
W czerwcu zaczęła się przygoda kajakowa Iwony i Krzysztofa (pisałam o tym tutaj: KLIK!) i - jak to zwykle bywa - z planowanego miesiąca zrobiły się dwa, a zamiast wrócić i poleżeć na kanapie przed telewizorem, te szalone pałki już pognały gdzieś dalej. Jachtem tym razem :)
Zapraszam Was dzisiaj na relację Iwony, na jej spojrzenie na rytuały pielęgnacyjne w krzakach i w rzece. Jak się sprawdziły kosmetyki naturalne, które zabrali ze sobą? Czy to miało w ogóle sens? Oddaję głos Iwonie:
Zapraszam Was dzisiaj na relację Iwony, na jej spojrzenie na rytuały pielęgnacyjne w krzakach i w rzece. Jak się sprawdziły kosmetyki naturalne, które zabrali ze sobą? Czy to miało w ogóle sens? Oddaję głos Iwonie:
Jeśli
wierzycie tym wszystkim bzdurnym teoriom, że aby utrzymać dobry
związek, należy depilować bikini co dwa tygodnie, nie pokazywać
się przenigdy facetowi bez pełnego makijażu, a najlepiej – jak
twierdzi Kinga Rusin – spać w osobnej sypialni i broń Boże! nie
wychodzić z niej bez półgodzinnej co najmniej sesji przed lustrem
– to przestańcie w to wierzyć. Powiem Wam, co trzeba zrobić,
żeby utrzymać dobry związek. Przepłynąć z facetem 700
kilometrów maleńkim canoe!
Spać w
jednym namiocie, moknąć, stwierdzać wspólnie, że mieszanka
zapachu wilgoci, pleśni i ogniska wcale nie jest taka zła.
Posprzeczać się kilka razy, raz trzasnąć wiosłem o piasek, może
nawet strzelić kilka fochów, że miało być słonko, a nie ma,
przeżyć kilka kryzysów (zawracamy?), zakończonych tym, że raz
jedno, raz drugie stwierdza: absolutnie NIE! i... mimo wszystko dalej
płynąć razem.
No, a co z
wyglądem? Przecież, żadna z nas nie chcę przypominać Ukochanemu
czupiradła. Mawiają, że kobieta biznesu nie może wyglądać jak
nieposłane łóżko. Całe szczęście, że nie jestem kobietą
biznesu, bo z podrapanymi nogami, połamanymi paznokciami i
zmierzwionym lokiem wyglądałam, płynąc do Berlina jak cały skład
nieposłanych łóżek. Seksapil Lary Croft plus urok Martyny
Wojciechowskiej mi się marzył, a tymczasem... ech. Jak tu, żyjąc
na rzece zadbać należycie o siebie? W dodatku oboje z Krzyśkiem
staramy się dbać nie tylko o nas samych, ale i o Pachamamę – jak
mówią o Matce Ziemi Indianie. Nie będziemy przecież detergentów
i chemii walić do Wisły i Odry!
Co tu
zrobić? – zachodziłam w głowę i wtedy na pomysł wpadła jak
zwykle pomysłowa Ola z Arsenic.pl - No cóż – trzeba zabrać
kosmetyki jak najbardziej naturalne! - I jak najmniej! - dodał
roztropnie Krzysztof. Fakt, nasza kanadyjka ma – jak się okazało
-niezłą wyporność (załadowani byliśmy niczym wóz drabiniasty,
zanurzenie mieliśmy nieomal jak Pomerania, ale – nie tonęliśmy!),
tym nie mniej każdy centymetr sześcienny i miligram był na cenę
złota. O naszych planach dowiedziały się firmy Madame Justine i
internetowy sklep Matique i zaproponowały kilka – jak się później
okazało genialnych rozwiązań.
Powoli
dosychają nasze śpiwory, a trasa Warszawa – Berlin przeradza się
we wspomnienie, czas więc na resume.
Zacznijmy
od tego, że nie jestem fanką paćkania się tysiącem kremów, ale
– jak każda baba – lubię czasem poprawić sobie humor jakimś
pachnącym smarowidłem. W podróży – a bywam w niej częściej
niż w domu – również słabo sprawdza się widowiskowy makijaż –
po pierwsze zajmuje on masę czasu, po drugie myślenie o nieustannym
poprawianiu go i o tym, czy tu się nie rozmazało, a tam się nie
świeci – nie ma najmniejszego sensu, bo bankowo się romazało i
na pewno się świeci.
Mam 44 lata
i nie ukrywam swojego wieku, bo uważam, że to głupie. Wagę mam
ruchomą i czasem lubię swoje ciało bardziej, a czasem mniej, ale
jedno jest pewne: jakie by ono nie było - zasługuje na to, żeby
(nawet gdy głowa zajęta jest czym innym) zaserwować mu dawkę
tego, czego potrzebuje – niezależnie, czy wysuszyło się na
tajskiej plaży pod palmą, czy wymoczyło w Noteci.
Moje ciało
potrzebuje nawilżenia. Włosy zaś suche, kręcone i zniszczone
słońcem (mieszkałam niegdyś w tropikach) i złą farbą
(mieszkałam na PROWINCJI w bardzo dzikich tropikach ;-) ) błagają
o supernawilżenie! Siatki kosmetyków zabrać nie mogłam –
kanadyjka ma wszak określony (mały!) metraż i jakąś tam
wyporność. Razem z Olą postawiłyśmy zatem na kosmetyki
wielozadaniowe, których można używać, w zależności od
okoliczności, w różny sposób.
Najbardziej
wszechstronnym towarzyszem podróży okazał się płyn do mycia wszystkiego. Nie dość, że myliśmy nim rzeczywiście wszystko, to
również służył nam do prania. Z czasem w ogóle przestaliśmy
pakować go do worków i po prostu obok Szakiry pływał sobie niczym
czwarty towarzysz podróży. Bezzapachowy, wydajny i – co ważne –
bezpieczny dla mieszkańców rzek. Mimo, że właśnie skończyliśmy
kąpiel – rak w Wiśle nie wydawał się poruszany tym faktem. Jeśli ktoś
kiedyś mył się w rzece, to ma świadomość, że nie ma w niej
zamontowanej wygodnej półeczki na kosmetyki.
Coslys - Uniwersalny żel myjący sprawdził się świetnie – mydło zginęło by nam 100
razy, wyślizgnąwszy się z dłoni albo spadając na podłogę
kajaka. Żel w swoim majestacie tkwił nieporuszony na kanadyjkowej
ławeczce, my zaś tylko naciskaliśmy dozownik i po sprawie. W
podróży takiej jak nasza – pozbawionej wygód i luksusów - w
równym stopniu co skuteczność danego kosmetyku, liczyła się też
wygoda w jego używaniu. Pamiętajcie, że kajak jest niestabilny, w
namiocie jest ciemno, czasem na głowę pada deszcz, itd.
Żel
do mycia od początku wzbudził nasze zaufanie również dlatego, że
przeznaczony jest dla dorosłych, dzieci i niemowląt – co wg mnie
oznaczało, że ma skład bardzo delikatny i przyjazny. Przy podrażnionej słońcem
i wiatrem skórze to nie było bez znaczenia. Krzysztof ma cerę bardzo wrażliwą i to on zawłaszczył Coslysa, o którego musiałam nie
raz dopominać się. Po 7 tygodniach podróżowania uniwersalny żel myjący nadal
jest z nami, kończy się już, ale twardo zabieramy go ze sobą na
rejs jachtem. Trudno byłoby się po tak długiej przyjaźni teraz
nam rozstać!
Familia
Coslysów,
niczym familia Corleone, ma wielu członków. Na pokład kanadyjki
płynącej do Berlina zabrał się również szampon firmy Coslys - szampon naprawczy z keratyną do włosów zniszczonych
– zapowiadał cuda – ochronę ale i WYGŁADZENIE. Moich włosów?
Wolne żarty! Długo czekałam na weryfikację obietnic z
rzeczywistością. Głowy w podróży nie myję zbyt często, a gdy
przyszedł na to czas – lunęło i zawiało! Nie było szans włazić
do wzburzonej Wisły. Też tak macie, że gdy włosy robią się jak
druty, osobowość też staje się .. hm.. szorstka? Czekałam jak na
zbawienie, aż wreszcie uda się dopłynąć do mariny Morka i wleźć
pod prysznic, lejąc gorącą wodę na brudną łepetynę. I..
dopłynęliśmy. Dwie panie bosmanki powitały nas serdecznie, ale
nagle posmutniały. „Niestety mamy łazienki w remoncie” –
wypałiły. No nie!
Brudni
posnuliśmy się ulicami Płocka na lody. Przezornie jednak wrzuciłam
do torby ręcznik i szampon... Kto wie, co może się zdarzyć? No i
zdarzyło się. Tuż przy rynku w przepięknej secesyjnej
trzypiętrowej kamienicy... stoją... jak nic! Publiczne szalety!
Trzypiętrowe! Pognałam jak rączy konik na piętro dla pań i...
nareszcie! Wiślany piach i muł spływają sobie do płockiej
kanalizacji... A ja, pogwizdując – myję głowę.
Pierwsze
wrażenie? Zdziwiła mnie konsystencja. Wodnista, wydawało mi się,
że niemożliwe żeby woda zmieszna z wodą umyła mi głowę. Fakt,
piana nie robi się może taka, żeby mogła się z niej zaraz
narodzić Afrodyta, ale po co piana, jeśli po umyciu włosy mam
miękkie, gładkie i na dodatek ułożone tak jak chcę ja, a nie
one.
Po
wyjściu spod prysznica Krzysiek zapytał mnie: - Czułaś jak ten
szampon fajnie pachnie? Balonówą?
No
właśnie! Ja przecież nie znoszę w kosmetykach zapachu cukierków,
pianek, gumy, coca-coli, itepe. A gdy się myłam, było mi błogo.
To przez ten nieoczywisty zapach – stało się jasne. Niby guma,
zapach dzieciństwa i donaldówy – ale nic wprost, tylko jakaś
taka delkatna słodka jej nuta w tle. Przynajmniej dla nas – po
trudach podróży ta arkadia dzieciństwa zapewniona przez zwyczajne
umycie głowy – wprawiła nas w dobry nastrój, więc
powędrowaliśmy nie po gumę wprawdzie, ale na też słodko pachnące
lody.
Kolejny
kosmetyk w nieustannym użyciu? Tu się podzieliliśmy. Krzysiek na
stałe zaanektował Aloesowy
Żel Łagodzący So Bio. Ja zaś jak lew walczyłam o każdą kroplę Oliwki o zapachu czarnej porzeczki Madame Justine.
Na szczęście nie musieliśmy walczyć – ja się nie podrażniam,
a Krzysiek nie lubi się naoliwiać. Naoliwianie się było jednym z
przyjemniejszych (– jak to się teraz mówi? ) rytuałów
pielęgnacyjnych podczas podróży. Spodobał mi się nienachalny
minimalistyczny design Madame Justine i – trafiające do
świadomości osób będących z naturą za pan brat - biodegradowalne
opakowanie z tektury ich innych kosmetyków. Bardzo podoba mi się
zapach samej oliwki, która dobrze i szybko się wchłania, a skóra
potraktowana nią robi się mięciutka ale nie śliska.
Co do
zapachów – może używanie mocno perfumowanych kosmetyków
poprawia nastrój niektórym kobietom. De gustibus non est disputandum, ale drogie panie! Miejmy na uwadze
naszych partnerów. Raz nieopatrznie w namiocie (padało! Nie mogłam
wyjść na zewnątrz) spróbowałam zmyć paznokcie. Zmyłam pół
jednego, gdy Szakira zaczęła się domagać powietrza, a Krzysiek
chciał wyrzucić mnie w sam środek ulewy. Zmywacz schowałam.
Dawno, dawno temu zaś, gdy użyłam pewnego kremu do ciała o
zapachu rzekomo wanilii... mój chłopak, kładąc się do łóżka,
wypalił: weź to wyrzuć! Nie będę spał z budyniem!
Madame
Justine pachnie delikatnie i jak to porzeczka troche słodko, trochę
gorzko. W punkt!
Bałam
się wprawdzie, że odskakujące zamknięcie może sobie pewnego dnia
samowolnie odskoczyć i zaoliwić nie to, co trzeba, ale opakowanie
spisało się na medal. Wszystko działało zgodnie z planem. Chętnie
zapoznałabym się z innymi produktami Madame Justine, naprawdę
podczas podróży oliwka poprawiała mi humor.
Natomiast
Krzysztof, z natury niewiele mówiący na temat kosmetycznych doznań,
zapytany o Aloesowy
Żel So Bio
– rzucił jedynie: No właśnie! Gdzie on jest? I niech to
wystarczy za rekomendację. Żel musiał być pod ręką i basta.
Podobno łagodził. Obyczaje na pewno, bo płynęliśmy zazwyczaj w
pełnej zgodzie i harmonii. Nie tylko ze sobą, ale i z naturą. :-)
Jeśli
jesteśmy już przy kosmetykach firmy SoBio
– płynął z nami również OlejArganowy Huile Pure Argan Biologique. Mały,
ale figlarny, a przede wszystkim niezwykle wydajny olejek, który
wcierałam nieomal we wszystko. Głównie we włosy, ale też czasem
wieczorem w skórę twarzy i dekoltu, a nawet w połamane paznokcie i
wysuszone wodą skórki. Zgrabna nieduża buteleczka nie zajęła
wiele miejsca, a po wklepaniu w skórę twarzy i mini masażu –
czułam się zaopiekowana. Olejek jest bezzapachowy, toteż pies
spokojnie mógł spać z nami w namiocie nie przyduszony licznymi
nakładającymi się na siebie woniami.
I
nie wiem czy to zasługa olejku czy raczej komitywa i jego współpraca
z organicznym kremem do opalania Eubiona krem na słońce SPF 30 ale wierzcie lub nie! Ani razu nie zeszła mi skóra z nosa, nawet
się lekko nie złuszczyła! Nic nie piekło, nie bolało, nie
złaziło. I nie mówcie, że to dlatego, że padało. Owszem padało
przez większą część podróży naszej, niestety, ale mieliśmy
kilka dni pod rząd seriami takich, że spokojnie można było spalić
się na heban czy raczej przypiec raczka. Raczek się nie przypiekł,
bo masło do opalania o moim ulubionym faktorze 30 – widać stanęło
na straży i nie dopuściło tych wrednych UVA i UVB, cokolwiek to
nie znaczy. Zasada jest jedna – zanim weźmiesz wiosło w dłoń –
eubiona na nos i dłonie. Jak tylko odłożysz wiosło – lejesz
olejkiem arganowym. Ta mieszanka, jak sądzę sprawiła, że obyło
się bez poparzeń.
O
samym kremie, mogę napisać tyle, że pachnie limonkowo- cytrynowo,
co dodaje energii w płynięciu, konsystencja zaś gęsta i kremowa
jest megawydajna. Wystarczyła odrobina kremu na palcu wskazującym,
by posmarować cała twarz. Starczył mi na długo. Opakowanie
wygodne i MAŁE, łatwe w użyciu. Będę używać w dalszych
wojażach!
Już
po dotarciu do Berlina odpakowałam coś, na co czekałam od dawna
sama nazwa zapowiadała się nieźle: SOS Hydra Recharge Cream firmy Madara. Prawda
bowiem jest taka, że cokolwiek byśmy nie robili i jak byśmy o
siebie nie dbali, to niemal dwa miesiące w kajaku, pod namiotem i w
chaszczach jakoś tak się na wyglądzie odcisnąć muszą. Wprawdzie
przez cały czas nawilżałam się posłusznie bardzo poważnie
wyglądającym preparatem o jeszcze bardziej poważnie brzmiącej,
bombowej nazwie: C-BOMB.
To znowu Madame
Justine
i pełne zaskoczenie. Intensywne serum nawilżająco –
rozświetlające w szklanej buteleczce z kroplomierzem wyglądało
jak preparat apteczny. Jak ja to będę w niesterylnych warunkach
zakraplać? - pomyślałam, wahając się.
Wrzucać preparat na dno
kajaka? Ostatecznie wrzuciłam. I chwała mojej intuicji za to.
Kropelki substancji nawilżającej na bazie kwasu hialuronowego
wnikały w moją skórę i nawilżały głęboko, pewnie dlatego
nadal – po powrocie przypominam siebie samą. Bomba witaminy C na
pewno była bardzo przydatna – skóra przecież bardzo szybko
odpowiada na zmęczenie, niewyspanie, brak witamin. (nie zawsze jak i
gdzie mogliśmy zrobić sobie koktajl z jarmużu i pietruszki ;-) )
Na
koniec podróży – jak wspomniałam odpaliłam jeszcze SOS Madary
(stosuję go do dziś i w sumie żałuję, że tak późno się za
ten krem zabrałam bo ma idealne opakowanie podróżne – lekkie i
z dozownikiem) i tym sposobem mili Państwo – przetrwałam. Nawet –
jak mi się zdaje – mogę wyjść do ludzi!
Dzięki
Oli, sklepowi internetowemu Matique i Madame Justine przekonałam
się, jak fajne mogą być kosmetyki naturalne i jak dobrze czuje się
człowiek, mając świadomość, że dbając o siebie nie niszczy
innych – np. raków, ryb, pałek wodnych i nenufarów. Przed
wakacjami wszystkim polecam przerzucenie się na naturalną
pielęgnację. Jeśli o mnie chodzi, ja już do chemii wracać nie
zamierzam, zresztą dotychczas i tak stosowałam ją niezwykle
rzadko. Arsenic i firmom, które zechciały wziąć udział w naszej
drobnej akcji – stokrotne dzięki. Będziemy trzymać kontakt, bo
my nadal podróżujemy tu i tam, pływamy, latamy, biegamy i...
chętnie zaprzyjaźniamy się z tymi, którzy używają słowa:
NATURALNIE.
Kto
ciekaw naszych poszukiwań i przygód – niech zajrzy na naszą fejsbukową stronę Bądź na fali.
Buziaki i pozdrowienia
Iwona, Krzysztof, Shakira i Arsenic
Iwona, Krzysztof, Shakira i Arsenic
19:03
aloes
,
antyoksydanty
,
Coslys
,
filtr przeciwsłoneczny
,
INCI
,
Madame Justine
,
MÁDARA
,
Matique
,
Olej arganowy
,
oliwka do ciała
,
paznokcie
,
pielęgnacja
,
So Bio
,
szampon
,
środowisko
,
wakacje
,
witamina C
,
włosy
,
woda
